Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ryszard Peryt - światowej sławy reżyser o rodzinnej Zielonej Górze i Winobraniu

Redakcja
Ryszard Peryt jako uczestnik pochodu winobraniowego sprzed wielu lat
Ryszard Peryt jako uczestnik pochodu winobraniowego sprzed wielu lat Archiwum Iwony Peryt-Gierasimczuk
Ryszard Peryt - zielonogórzanin jako jedyny reżyser na świecie zrealizował wszystkie dzieła sceniczne Mozarta i Monteverdiego. Profesor Akademii Teatralnej w Warszawie. A czy wiemy, że reżyserował przed laty pochód winobraniowy i sam w tych pochodach występował?
Ryszard Peryt współcześnie
Ryszard Peryt współcześnie Archiwum Iwony Peryt-Gierasimczuk

Ryszard Peryt współcześnie
(fot. Archiwum Iwony Peryt-Gierasimczuk)

- Czy ma pan profesor jakieś szczególne wspomnienia z Zielonej Góry - takie najprzyjemniejsze i takie "najmniej przyjemne"?
- Wspomnień - "najprzyjemniejszych" i tych "najmniej przyjemnych" jest bardzo wiele… szczególnie gdy pamięć - po prawie 50ciu latach [do Warszawy, na studia wyjechałem w 1965 roku] gorączkowo zaczyna wertować brulion często bardzo chaotycznego zapisu… bo zapisu emocjonalnego. Oczywiście wspomnieniem "najprzyjemniejszym" jest chyba zawsze pierwsza… miłość.
A do tych wspomnień "najmniej przyjemnych" zaliczyłbym traumatyczne doświadczenie tego momentu w którym dopada nas pierwsza… zdrada.
Z "ponad-półwiecznej" perspektywy życiowej mógłbym rzec iż jest to dane we wspomnieniu najpierw niebiańskie przeżycie "przebywania w Raju"… a później piekielne przeżycie "wygnania z Raju"… To taka pierwsza lekcja religii w naszym "kraju lat dziecinnych".

- Jak wspomina pan profesor swoje szkoły i zespół "Makusyny", kierownika tego zespołu, koleżanki i kolegów z zespołu?
- Podstawówka z czerwonej cegły [chyba na ul. Długiej] z której pamiętam [niechętnie] codzienne apele przed lekcjami, podczas których śpiewało się zawadiacko-pionierską pieśń o produkcji i świetlanej przyszłości: "… turbiną Tychów nam refren poda, i tak popłynie piosenka młoda…" - natomiast chętnie pamiętam siedzącą w ławce przede mną piękniutką blondynkę, którą nieśmiało pociągałem za długi do pasa warkoczyk… a ona, niby oburzona gwałtownie odwracała się, marszczyła brwi - ale w jej oczach widziałem zalotny uśmiech…
Podobnych historyjek było znacznie więcej… zawsze lubiłem dziewczyny… i to się do dzisiaj nie zmieniło.

"Makusyny" to już szkoła średnia - liceum i niezapomniany Zbigniew Czarnuch. Jemu zawdzięczam obudzenie moich zainteresowań "naukowych" i "teatralnych"… To w "Makusynach" zostałem po raz pierwszy "dyrektorem teatru"… dyrektorem "Cyrku Cudaków" [Wiesław Hudoń napisał o nas książkę]… To w "Makusynach" jeździło się na letnie obozy harcerskie, na rowerowe rajdy po Polsce, na spływy kajakowe… na narty - na zimowiska i spędzało się niezapomniane "bale sylwestrowe" w górach… zawsze dużo się wspólnie śpiewało i ciekawie rozmawiało… flirtowało i się zakochiwało "na śmierć"… wspaniały i pełen mądrej fantazji czas zielonogórskiej młodości.
To w "Makusynach" po raz pierwszy występowałem w warszawskiej TV [wówczas czarno-białej] pokazując moje eksperymenty chemiczne - między innymi "podwodne spalanie"… czyli tzw. "Efekt Peryta". Moja pasja eksperymentatorska w dziedzinie chemii zawiodła mnie na "Olimpiadę Chemiczną" - a dzięki wygranej otrzymałem w nagrodę "prawo do rozpoczęcia studiów wyższych na Wydziale Chemii w dowolnie wybranej uczelni w Polsce"… wybrałem Uniwersytet Warszawski… w 1966 dostałem się na Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie i w ten sposób pasja do spektakularnych efektów chemicznych i ekspresja aktorsko-cyrkowo-teatralna spotkały się na drodze prowadzącej do profesjonalnego aktorstwa i reżyserii… na drodze do teatru opery. Zbigniew Czarnuch był charyzmatycznym przewodnikiem młodzieży i mądrym wychowawcą - jemu zawdzięczam tę teatralną inicjację… To on dostrzegł we mnie jakąś iskrę talentu, którą ochronił i rozniecił… On uczynił mnie drużynowym "Drużyny Artystycznej" w ramach dużego organizmu jakim z biegiem lat stały się "Makusyny" - byliśmy już nie pojedynczą drużyną, ale wielu drużyn "Szczepem". Był też Czarnuch świetnym nauczycielem historii. Lubiłem wchodzić z Nim w polemiki, a nawet kłótnie "światopoglądowe" - byłem dość krnąbrnym i niepokornym uczniem.

W Warszawie była słynna harcerska drużyna "Walterowców" prowadzona przez Jacka Kuronia [ich patronem był generał Walter - Karol Świerczewski]… a w Zielonej Górze była słynna drużyna harcerska "Makusyny" prowadzona przez Zbigniewa Czarnucha [nazwa "Makusyny" to synowie Kornela Makuszyńskiego słynnego pisarza "dla młodzieży"]… Otóż te dwie "słynne drużyny" stanęły do szlachetnej rywalizacji - w Warszawie odbywał się konkurs na najlepszy harcerski zespół artystyczny… i nasz "Cyrk Cudaki" wygrał ze wszystkimi - także z "Walterowcami"… to wtedy poznałem Jacka Kuronia… To w "Makusynach" zaprzyjaźniłem się z Jerzym Czerniawskim i Zdzisławem Milachem - mówiono o nas "Trzej Muszkieterowie Czarnucha"… Poznałem Bogdana Kapałę [skrzypek w orkiestrze Sinfonia Varsowia], Stefana Czermaka [wykładowca Akademii Muzycznej we Wrocławiu], Urszula Dudziak [Światowej klasy wokalistkę jazzową]… i wielu wielu innych wspaniałych, rozsianych po całym bożym świecie…

Swoją drogą może warto byłoby zrobić jakiś taki "remanent" - ilu nas i gdzie jesteśmy… po tych 50ciu latach…
"Makusyny" to była bardzo silna wspólnota młodych ludzi o głębokiej formacji etycznej i patriotycznej… ale nie byłaby to formacja kompletna bez arcyważnej i fundamentalnej formacji duchowo-religijnej - domowej i rodzinnej, którą dali Mamusia i Tatuś… a także Dziadkowie.
Pamiętam te niechciane pobudki około piątej rano… zima… za oknem ciemno…

Pięcioletni… pół-śpiący… stoję w łóżeczku… Mamusia mnie ubiera… Ubrani i opatuleni, wraz ze starszym bratem Wiktorem, prowadzeni "za rączki" przez Mamusię człapiemy z ul. Drzewnej 18 [?], gdzie mieszkaliśmy [tego domu już nie ma - został tylko kawałek mozaikowej posadzki z korytarza] do szpitala sióstr Elżbietanek [szpitala chyba też już nie ma - ten za kościołem Matki Boskiej Częstochowskiej], by o 6tej rano służyć do mszy świętej w szpitalnej kaplicy… Pamiętam kłęby pary wydobywającej się z ust podczas mówienia ministrantury [po łacinie - pamiętam ją do dzisiaj] i to, jak to od panującego zimna metalowy uchwyt dzwonka przylepiał się do wnętrza dłoni… Tak… to już ponad 60 lat… do dzisiaj jestem ministrantem [łacińskie ministrant znaczy służący, pomocnik].
Dziadek Mojżesz był "kościelnym" w zielonogórskiej cerkwi - Dziadkowie ze strony Mamusi byli bowiem prawosławni… Tak więc Dziadek czasem zabierał mnie ze sobą do cerkwi bym mu pomagał w przygotowaniach do nabożeństwa: cóż to były za nadzwyczajne dla małego chłopca chwile - pełne piękna i powagi.
A wspomnienia wspólnie obchodzonych świąt Bożonarodzeniowych i Wielkanocnych - ze względu na różnice kalendarza katolików i prawosławnych święta były niejako "podwójne"… cóż to była za atrakcja, frajda i egzotyka… Myślę, że owe zimowe poranne msze święte w szpitalu sióstr Elżbietanek oraz cerkiewna krzątanina z Dziadkiem Mojżeszem w zielonogórskiej cerkwi - a nade wszystko owa "dwakroć po dwakroć" przeżywana domowa religijność… dobrze i na całe moje życie przygotowały mnie do godnego i pięknego przeżywania tajemnicy Świątyni i tajemnicy Boga…

- Wie pan profesor z pewnością, że w parku jest tablica pamiątkowa z nazwiskami zasłużonych dla "Makusynów" - pana imię i nazwisko też jest na tej tablicy.
- Nie wiedziałem… i nie widziałem… To mi brzmi nieco funeralnie… coś jakby nasza zbiorowa tablica nagrobna… Jeśli listę nazwisk zasłużonych dla "Makusynów" zatwierdził sam Zbigniew Czarnuch to jestem wdzięczny… No cóż - kiedyś wszyscy odejdziemy… Ale przecież i bez tablicy - Non omnis moriar…

- Co pan profesor sądzi o takich imprezach jak zielonogórskie Winobranie? Jest plebejskie i nieatrakcyjne, a może jednak tkwi w nich jakiś urok i potencjał?
- Sądzę iż od dziesięcioleci zaniedbywana jest ogromna szansa, jaką czcigodna tradycja obdarowała Zieloną Górę… miasto wyjątkowe - pięknie rozpostarte na łagodnych "górkach", co daje się odczuć nawet w śródmieściu, idąc choćby w kierunku ul. Batorego "w dół" - lub w kierunku ul. Wrocławskiej "w górę". Miasto niezmiennie górzyste i zielone - dawniej Grünberg… teraz Zielona Góra… a dla mnie Monte Verde… bowiem wybitny kompozytor włoski: Monteverdi, którego wszystkie dzieła sceniczne wyreżyserowałem, nazwiskiem swoim łączy się z nazwą miejsca mojego urodzenia: zatem moja Zielona Góra - to moje Monte Verde… Ale ta operowa dygresja tylko pozornie odbiega od istoty Pani pytania. Warto przypomnieć kilka prawd o istotnym pochodzeniu "winobrania" - o jego historycznej genezie.

Otóż nasze "winobranie" jest bardzo dalekim i zniekształconym potomkiem starożytnych greckich "Dionizji". Wiemy iż greckie Dionizje były swoistym owocem demokracji ateńskiej i były spektakularnym wyrazem przeżywania wolności - a działo się to ponad 2500 lat temu [koniec VI wieku p.n.e.]. Właściwe Dionizje rozpoczynały się od pompe - wielkiej procesji ofiarnej, inkrustowanej liturgicznymi tańcami i śpiewami - a kończyła się w świątyni Dionizosa składaniem ofiary… Struktura liturgiczna tego wydarzenia jest po dziś dzień nader czytelna i zastanawiające. Dodajmy wszakże iż dzisiaj powszechnie uważa się że "starożytny teatr grecki" wyrósł z religijnych obrzędów ku czci boga Dionizosa - a początki teatru datowane są także na koniec VI wieku p.n.e. Oficjalna etymologia wyjaśnia że nasze słowo "teatr" zrodziło się z greckich wyrazów: teatos - dostrzegalny, teates - widz i teatron - miejsce dramatycznych przedstawień. Ja jednak pokochałem inną etymologię słowa teatr - etymologię, na którą trafiłem jeszcze w Zielonej Górze… w Monte Verde, gdym w klasie maturalnej wdał się w polemikę z moim umiłowanym nauczycielem i wychowawcą, Zbigniewem Czrnuchem, i przeciwstawiłem "naukowej racji rozumu" - "poetycką rację serca" traktującej "rację serca" w rozumieniu Biblii: serce jako rozum najwyższy.

Przykładem był cytat z Norwida, który etymologię słowa "teatr" wyprowadza wedle takiego rozumowania: greckie Theo atrios, łacińskie Deo atrium, czyli Theo-atrium, teatrum - teatr: przedsionek spraw Bożych… Norwidowa etymologia teatru jest mi po dziś dzień najbliższa i uważam ją za najgłębszą.
A skoro poświęciliśmy chwilę namysłu nad etymologiami, to uczyńmy jeszcze dwie uwagi: po pierwsze słowo "liturgia" - greckie leitourgia znaczy służbę publiczną [pamiętamy - ministrant, służący]… po drugie słowo "opera" wzięte z łaciny znaczy: dzieło, służba… Sumując powyższe można wysnuć wspaniałą wizję mądrego, pouczającego, atrakcyjnego i pięknego "naszego winobrania". Jest tylu wspaniałych ludzi… jest Szkoła Muzyczna… jest Filharmonia… jest Teatr… jest duchowy i twórczy potencjał dla stworzenia… Teatru-Winobrania… Winobrania, które byłoby świętowaniem zielonogórskiej wspólnoty - spektakularnym wyrazem duchowego dziedzictwa i współczesnego powołania do praktykowania Dobra i Piękna… Norwid pytał: "Cóż wiesz o pięknem?"… i odpowiadał: "Piękno kształtem jest Miłości."

- Czy ma pan profesor jakieś wspomnienia "winobraniowe"?
- Tak mam… dwa. Bardzo różne i bardzo wyraziste…
Musiało to być jakieś 60 lat temu - Aleja Niepodległości to przecież była ulica Stalina… stałem z Tatusiem i starszym bratem Wiktorem na schodkach kina "Nysa" - vis a vis "Teatru"… pamiętam jadący traktor udekorowany zieloną winoroślą i czerwoną flagą, a tuż za nim jakieś niezwykle wysokie figury - karykatury amerykańskich kapitalistów z dużymi brzuchami, obszernymi frakami, w dużych cylindrach na dużych głowach… niosących na rękach tak jak się nosi dzieci - duże bomby atomowe… To był pierwszy zapamiętany "teatr uliczny", grany na ulicy Stalina w Zielonej Górze, grany przed naszym Teatrem Lubuskim… Te karykaturalne nadmarionety kapitalistycznej burżuazji, grożące atomową wojną wszystkim dzieciom na świecie, były bardzo efektowne i porażające… Wiele lat później wróciło wspomnienie tamtego traumatycznego przeżycia: w tym samym miejscu, ale na krawędzi chodnika, blisko dawnej ulicy Stalina - teraz już Niepodległości - także vis a vis Teatru Ziemi Lubuskiej, w korowodzie winobraniowym znowu pojawiły się nadmarionety - tym razem były to Maski z przedstawienia wyreżyserowanego przez ówczesnego dyrektora teatru, Marka Okopińskiego; teatr leżący teraz już przy Alei Niepodległości grał "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego… Tak to w korowodzie winobraniowym, na dawnej ulicy Stalina, a obecnej Niepodległości, zaistniały dwa typy nadmarionety, wyrażające dwie epoki: Zniewolenia i Wyzwolenia…

Drugie wspomnienie jest bardziej dramatyczne, ale również ma kontekst polityczny i teatralny… Jest rok 1968 - w Warszawie słynne "wydarzenia marcowe" w których brałem czynny udział. Najpierw protest przeciw zdjęciu z afisza "Dziadów" Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym. To my, troje studentów warszawskiej PWST - Małgorzata Dziewulska, Andrzej Seweryn i Ryszard Peryt - po ostatnim przedstawieniu "Dziadów" rozwinęliśmy przed teatrem transparent z napisem: żądamy dalszych przedstawień; od tego zaczęła się wielka demonstracja, która doszła pod pomnik Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Tam nas rozgromiła Milicja Obywatelska, a bardzo wielu z nas aresztowano… Po "wydarzeniach marcowych" były "wydarzenia sierpniowe"… kiedy to wojska Układu Warszawskiego, w tym także Wojsko Polskie - solidarnie wkroczyły do Czechosłowacji by… ratować zagrożony socjalizm. Podczas jednej z naszych "akcji protestacyjnych" polegających na rozrzucaniu ulotek potępiających inwazję na Czechosłowację - wpadłem… do aresztu. Przesłuchania w sprawie "o próbę obalenia ustroju socjalistycznego"… po wyjściu przyjechałem na resztkę wakacji do Zielonej Góry - do domu. Odwiedziłem także kolegów w teatrze - właśnie rozpoczynali próby do nowego spektaklu: znowu to był Stanisław Wyspiański - "Powrót Odysa". Dyrektor teatru i reżyser Jerzy Hoffmann zaproponował, bym uczestniczył w próbach czytanych jako jego asystent… wszak byłem już po drugim roku studiów aktorskich. Teraz, kiedy z pamięci wywołuję tamte zdarzenia - widzę wyraźniej szczególną symbolikę miejsc i tytułów; ulica Stalina i Niepodległości; winobranie, nad- marionety i teatr; Wyspiańskiego "Wyzwolenie" i "Powrót Odysa"; a jeszcze "Cyrk Cudaków - Makusyny", Chemia i Olimpiada, studia aktorskie i PWST. Wreszcie nastąpiła ta brzemienna w skutki chwila, kiedy dyrektor teatru zaproponował mi, ażebym podjął się "wyreżyserowania korowodu winobraniowego" - propozycja spada na mnie jak grom z jasnego nieba, a poza tym prestiż zawodowy, no i wakacyjny zarobek… nie do pogardzenia dla ubogiego studenta. Zabieram się więc do opracowania całej koncepcji i ruszam do roboty.

Postanowiłem dość ambitnie, że korowód będzie otwierała grupa histrionów - wesołków i sowizdrzałów, wprowadzających atmosferę "afery ulicznej"; trochę akrobacji, trochę tańca, trochę śpiewu… no i oczywiście efekty pirotechniczne.
Przecież jako chemik nie raz robiłem proch saletrowy… z domieszkami różnych substancji zabarwiających iskrzący płomień i dym bengalskich ogni… Tym razem zleciłem przygotowanie takiego prochu saletrowego poleconemu mi przez organizatorów nauczycielowi chemii… zielonogórskiego Studium Nauczycielskiego. Sam zaś zająłem się próbami z wybranymi młodymi, sprawnymi chłopakami z "Makusynów" - był wśród nich także mój młodszy brat Marek. Próby szły świetnie, całość była wyćwiczona w szczegółach włącznie z miejscami i odpowiednimi momentami efektów pirotechnicznych - proch miano dostarczyć gotowy tuż przed rozpoczęciem korowodu. Tak też się stało… i na znak dany przez organizatorów - moja "grupa szturmowa" ruszyła… ja byłem tuż przy nich. Wszystko szło świetnie - włącznie z efektami pirotechnicznymi - jeden chłopak brał szczyptę prochu na łyżeczkę, a drugi podpalał… Nagle… po paru minutach błysk i huk… i jęk wśród stojącej wzdłuż ulicy publiczności… widzę pokrwawioną na piersiach koszulkę mojego brata… także krew na mojej koszuli… Jesteśmy na wysokości kina "Newa", przy "stawiku z łabędziami" - tam, gdzie było kiedyś mieszkanie Czarnucha, blisko Pogotowia Ratunkowego… Zamieszanie i krzyki… Nie mam pojęcia co się stało… Zabierają nas na Pogotowie… rany są niegroźne… to tylko skaleczenia… Pojawiają się milicjanci, także w cywilu - zabierają mnie do aresztu i na przesłuchanie. Tam dopiero dowiaduję się, że jestem odpowiedzialny za poważne zranienie w oko odłamkiem szkła - jednej dziewczyny spośród publiczności. Jestem następnie także oskarżony o "próbę zamachu na Ministra Kultury i Sztuki - Lucjana Motyki"… otóż wypadek miał miejsce w pobliżu "trybuny honorowej", na której to miał przebywać Pan Minister… szczęściem Pana Ministra nie było, ale miał być - zatem środki pirotechniczne były tylko kamuflażem zbrodniczego zamiaru. Dopiero wówczas dowiedziałem się, że ów nauczyciel chemii przygotowujący dla nas proch nie tylko nie zrobił prochu saletrowego, ale ponieważ nie miał saletry, to zrobił niebezpiecznie eksplozywny proch chloranowy… i nie poinformował mnie o tym fakcie. Nigdy bym nie dopuścił prochu chloranowego do użycia… W toku przesłuchań i postępowania wyjaśniającego okazało się, że do dużego słoika, w którym znajdował się zapas prochu chloranowego… wpadła iskierka z przeciwnej strony ulicy… i cały słoik eksplodował rozpryskując wkoło szklane odłamki…

Cóż - mimo formalnej niewinności miałem ogromne poczucie winy… byłem w rozpaczy. Spędziłem bezsenną noc w zielonogórskim areszcie - nazajutrz, po kilkugodzinnym przesłuchaniu i podpisaniu zobowiązania iż stawię się na każde wezwanie sądu… wypuszczono mnie do domu. Mój "Powrót Odysa" był teraz nader mroczny i złowróżbny… W Warszawie byłem przesłuchiwany pod zarzutem "próby obalenia ustroju socjalistycznego" - w Zielonej Górze byłem przesłuchiwane pod zarzutem "próby zamachu na Ministra Kultury i Sztuki Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej"… Trzeba przyznać, że jak na przyszłego reżysera - to obie "próby" były nader spektakularne...

- Czy teatr oparty o lokalny zespół? Czy pana profesora zdaniem teatr w małym mieście ma sens? Może w ogóle nie warto być artystą w takim mieście i trzeba tworzyć w większych ośrodkach?
- Dość długo już żyję w teatrze… ponad pół wieku… i coraz mocniej jestem przekonany o "geniuszu miejsca"… Pokochać "swoje miejsce" - i to nie tylko w sensie konkretnej topografii, ale także w wielu innych wymiarach: to "gdzie robię", "co robię", "po co robię"… i wreszcie "jak to robię"… Homer tworzył "Iliadę" na tułaczce… Dante pisał "Boską Komedię" na wygnaniu… Kochanowski na wsi w Czarnolesie… Mickiewicz na emigracji… podobnie Słowacki, Norwid… także Miłosz… Grotowski stworzył światowy teatr na strychu w socjalistycznym Wrocławiu… Kantor swój światowy teatr w krakowskiej piwnicy… Sięgając po wymiar ostateczny przypomnijmy sobie czym przed Jezusem było Betlejem… czym była Jerozolima dla "cywilizowanego Rzymu"… czym była Golgota…
Przykładów można by mnożyć niemal w nieskończoność… Wniosek stąd wypływa jeden - to duchowy wymiar człowieka czyni ważnym jakieś wydarzenie, zatem także jakieś miejsce - to jest tajemny genius loci…

- W jaki sposób umotywowałby pan profesor nastolatka z Zielonej Góry, który chce zostać reżyserem teatralnym - ale uważa, że "nie warto, bo światem teraz rządzą multimedia" i nastolatek ten nie znosi "współczesnego teatru".
- Nie "motywowałbym takiego nastolatka" w żaden sposób, ponieważ taki nastolatek nie ma żadnego powodu żeby zostać reżyserem… A nawet gdyby jakimś cudem został - to nie będzie on reżyserem, ale hochsztaplerem…
Jeśli ów nastolatek jest już teraz na tyle nie-mądry iż uważa, że "nie warto, bo światem teraz rządzą multimedia" i nastolatek ten nie znosi "współczesnego teatru"... to ja z nim nie mam o czym rozmawiać…
Chyba że on sam chciałby ze mną porozmawiać… ale musiałby się bardzo mocno starać. Myślę, że on sam musiałby najpierw doznać jakiegoś bardzo oczyszczającego wstrząsu, który zdarłby z niego skorupę prymitywnych uproszczeń, wygodę powierzchowności myślenia i dotknąłby czegoś żywego w jego wnętrzu - jego serca i jego rozumu… dotkliwie i czule zarazem, i że ów hipotetyczny nastolatek zacząłby może wreszcie, ku pożytkowi naszemu i pożytkowi własnemu odpowiedzialnie i samodzielnie myśleć…
Teatr bowiem jest dla każdego - ale nie dla wszystkich…

- Jak często odwiedza pan profesor Zieloną Górę?
- Ostatnio coraz rzadziej… po śmierci mojej Mamusi została w Zielonej Górze już tylko moja Chrzestna Mama - siostra Mamusi, Weronika… i moja siostra Iwona… właściwie ona mieszka w Piaskach, pod Zieloną Górą, ale wykłada na Uczelni w Nowej Soli i prowadzi Galerię Sztuki w centrum Zielonej Góry…
Pamiętam, że dwa lata temu przyjąłem zaproszenie mojego kolegi szkolnego [także Makusyna] Andrzeja Toczewskiego - dyrektora Muzeum Ziemi Lubuskiej a Zielonej Górze… to był bardzo miły i serdeczny gest z Jego strony…
Urządził mi, prawdziwie po bratersku, taki domowo-familijny wieczór autorski: najpierw, jako aktor, przedstawiłem "Tryptyk Rzymski" Jana Pawła II… potem odpowiadałem na pytania licznie zgromadzonej publiczności… Pośród publiczności spotkałem wiele koleżanek i kolegów z dawnych, dobrych lat… Zaszczycił nas także swoją obecnością Jego Ekscelencja ks. dr. Stefan Regmunt,
Biskup Zielonogórsko-Gorzowski, z rąk którego otrzymałem drogocenny dla mnie dar: kopię cudownego obrazu Matki Bożej Cierpliwie Słuchającej z sanktuarium w Rokitnie - obrazu, który gorąco adorowała moja Mamusia…

Tak więc właśnie w Zielonej Górze, w zielonogórskim Muzeum… Matka Boża Cierpliwie Słuchająca… "cierpliwie wysłuchała Tryptyku Rzymskiego Jana Pawła II w wykonaniu Ryszarda Peryta"… Tu muszę wyjaśnić, że wróciłem do mego pierwszego zawodu wyuczonego [PWST; dyplom 1970] - do aktorstwa… tylko z powodu owego niezwykłego… i ostatniego już poematu naszego wielkiego Ojca Świętego… świętego Jana Pawła II… natomiast uprawiam zawód reżysera… w przeważającej części reżysera oper… [PWST; dyplom 1979].

- Gdyby pojawił się konkurs na opowiadanie lub powieść z motywem lubuskim albo na sztukę teatralną z motywem lubuskim, to czy pan profesor rozważyłby propozycję uczestnictwa w jury/kapitule takiego konkursu?
- Jeśli tylko pojawi się odpowiednio poważna propozycja i będę mógł ją pogodzić z moimi obowiązkami w Akademii Teatralnej w Warszawie - to z wielką ochotą… Wszak nawet te moje skromne wspomnienia mogłyby posłużyć zdolnemu dramaturgowi do napisania niebanalnego dramatu - ulica Stalina a potem Niepodległości, teatr uliczny z nadmarionetami przed Teatrem Lubuskim, Wyspiański ze strzępami "Wyzwolenia" i "Powrotu Odysa"… Winobranie jako Zielonogórskie Dionizje… a do tego jeszcze ów "tajny pobyt Stalina w Zielonej Górze 26-27.VII.1945"… Można teatralnie poszaleć… Wspominałem wyżej o czcigodnej i mądrej tradycji greckich Dionizji sprzed 2500 lat - wartej twórczego odczytania i odważnego podjęcia właśnie w żywiole "Winobrania". Pamiętajmy, że Dionizos - syn boga Zeusa - był nie tylko tym, który wprowadził uprawę winnej latorośli i uczył tłoczenia winnych gron… i fermentacji. Dionizos był także bogiem teatru - w Atenach, w sanktuarium Dionizosa u stóp Akropolu powstał słynny "Teatr Dionizosa" [V wiek p.n.e.]… ozdobiony posągami poetów, z ławami audytorium wykutymi w skale Akropolu… używany nie tylko jako teatr, ale także jako miejsce ważnych uroczystości i zgromadzeń publicznych… Wszak mamy w Zielonej Górze… i amfiteatr… i winne wzgórza… i palmiarnię... i mamy teatr.

Jeśli dobrze pamiętam, to w jednej z komedii Arystofanesa [V wiek p.n.e.], chyba w "Żabach" - jest scena, w której bóg teatru, Dionizos, nie znajdując dobrych pisarzy tragedii, poszukuje w Hadesie niedawno zmarłego genialnego tragika… Eurypidesa. Zatem - jeśli sam bóg teatru, Dionizos, szuka dobrego materiału dla teatru nawet w Piekle… to może i my powinniśmy podjąć wysiłek czynienia rzeczy pozornie niemożliwych…

- Dziękuję za rozmowę.

Zaplanuj wolny czas - koncerty, kluby, kino, wystawy, sport

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska