Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najważniejszy dzień? Emeryci KGHM opowiadają, że takich dni było wiele [WIDEO]

Redakcja
Wanda i Jan Kulczyńscy dziś mieszkają w Bytomiu Odrzańskim. Poznali się w KGHM
Wanda i Jan Kulczyńscy dziś mieszkają w Bytomiu Odrzańskim. Poznali się w KGHM Mariusz Kapała
Dla większości emerytowanych górników tym najważniejszym dniem był pierwszy zjazd do kopalni. Inicjacja...

Kolejna Barbórka za pasem i Ryszard Kuc ze związku emerytów i rencistów Zakładów Górniczych Lubin nie bez dumy pokazuje przygotowany na tegoroczną karczmę piwną kufel. Prosty, tradycyjny, bez fanaberii…

– Bo i takie są nasze emeryckie karczmy, bez teatru, kabaretu, za to z solidną dawką tradycji – tłumaczy. – Wszystko polega właśnie na kufelku lub dwóch piwa, na tym, aby usiąść, pośpiewać, porozmawiać o dawnych czasach. Spotykamy się z dawnymi sztygarami, dyrektorami. Bywa, że po godzinie siedzenia obok siebie starzy górnicy nagle się rozpoznają i okazuje się, że przez lata pracowali obok siebie. Wówczas pojawiają się teksty w rodzaju „Stary, ale się zmieniłeś. A pamiętasz…”.

Bo ta karczma piwna opiera się właśnie na wspomnieniach. A gdybyśmy usiedli obok i przysłuchiwali się tym rozmowom, to taaakie historie byśmy usłyszeli…

Inny świat

– Dla mnie najważniejszy dzień to był chyba ten pierwszy raz, mówią oczywiście o zjeździe pod ziemię – wspomina Kuc. – Trochę się zbłaźniłem, gdyż starzy górnicy, tacy hajerzy, ostrzegli mnie, abym jadąc klatką na dół, mocno się trzymał, gdyż są tam zakręty. I ja, gdy tylko trzęsło pytałem, czy to już ten zakręt. Oni się zaśmiewali, a ja nie rozumiałem dlaczego.

Pan Ryszard miał luksusowy debiut, gdyż ten pierwszy raz zjeżdżał z ojcem, pracowali początkowo w jednej brygadzie, ale później rozdzielono ich ze względów bezpieczeństwa. Obowiązywała i obowiązuje zasada, że rodzina nie pracuje razem. Gdyby doszło do jakiejś tragedii…

– Czytając o pracy w kopalni siłą rzeczy kierowałem się wyobrażeniami z górnictwa węglowego, widziałem oczami wyobraźni niskie, wąskie chodniki, a ja mam dwa metry wzrostu – dodaje. – Już tam na dole kamień spadł mi z serca. Było dla mnie wystarczająco dużo miejsca. Później zacząłem się bardziej rozglądać, interesować, zacząłem zdawać sobie sprawę, że pracuję na dnie pradawnego morza, chciałem dowiedzieć się jak najwięcej.

Te pierwsze dni, jak mówi pan Ryszard, jako młody ślusarz za majstrem nosił torbę, słyszał „odkręć, dokręć”. I szybko zdobywał doświadczenie. Na czym polegało? To wiedza, że na dole oczy trzeba mieć dookoła głowy. Natychmiast po pierwszym dniu poszedł do fryzjera i ściął długie włosy, które były wówczas modne, ale kompletnie niepraktyczne w kopalni.

Także Arkadiusz Korona pytany o najważniejszy dzień wspomina swój pierwszy zjazd pod ziemię. Początkowo, a była to mniej więcej połowa lat 70. minionego stulecia, nic nie zapowiadało, że będzie „prawdziwym” górnikiem. Zwłaszcza że szwagier, górnik, wiele opowiadał o ciężkiej i monotonnej pracy pod ziemią. Jednak pewnego dnia otrzymał polecenie od kierownika – ma zjechać pod ziemię. To był któryś poniedziałek. Tutaj także była historyjka o zakręcie w szybie i śmiech starszych kolegów.

– Gdy wyjechałem powtórnie na powierzchnię, natychmiast napisałem podanie o skierowanie mnie do pracy na dole – dodaje. – To była miłość od pierwszego wejrzenia, mimo że tej kopalni daleko było do dzisiejszej – archaiczne na dzisiejsze warunki pojazdy i to był czas, gdy maszyna była ważniejsza od człowieka. Jednak zwabił mnie ten inny świat, ciągnęło, mimo że ten pierwszy raz do kopalni, gdzie błoto było do kostek, wybrałem się w trzewiczkach. Tak, dziś, przy dzisiejszych reżimach bezpieczeństwa, coś takiego byłoby nie do pomyślenia. I ta grupa ludzi, w której jeden był za wszystkich, a wszyscy za jednego.

Zbigniew Grobek w kopalni pracował od 1973 roku. Nie bał się żadnej roboty, w końcu wcześniej pracował w kamieniołomie. – Jeśli mam być szczery, to tutaj było lżej, mimo że rzucili mnie zaraz na kratę – śmieje się górnik. – Ja tam wówczas niczego się nie bałem.

Marek Skowron był strzałowym w kopalni Konrad, w Starym Zagłębiu, później instruktorem strzałowym.

– Zaczynałem w 1968 – wspomina. – Gdy startowała kopalnia w Lubinie, dyrektor Szczerba ściągnął 150 ludzi, aby przejść tutaj uskok w obudowie ręcznej, czyli w łukowo-oporowej. Ta kopalnia to było dla mnie odkrycie. Tam wszystko robiło się ręcznie, jak mówiono młot, kilof i łopata. A tutaj maszyny i głową trzeba więcej pracować. Na starej kopalni to były najwyżej maszyny, które wózki ciągnęły i koparka zasięrzutna. W Konradzie bywały poniemieckie chodniki, gdzie nawet szybów nie było, tylko rynny spustowe, a tutaj godna głębokość. A przy tym chodniki wysokie.

Wesela w kolorze miedzi

– Gdy się dowiedziałem, że jadę na Dolny Śląsk, nic o tej krainie nie wiedziałem, zacząłem poszukiwania na mapie – dodaje Jan Paździora, który zaczynał w Starym Zagłębiu jako sztygar zmianowy urządzeń me-chanicznych, do końca 1969 roku pozostał w służbie utrzymania ruchu, a w międzyczasie ukończył studia ekonomiczne, co umożliwiło mu awans na stanowisko dyrektora kopalni do spraw socjalno-pracowniczych.

– Tych ważnych dni było naprawdę wiele – opowiada pan Jan. – Wybrałem pracę w zagłębiu miedziowym, gdyż tutaj oferowano najwyższe zarobki. Nawiasem mówiąc, zawsze były problemy z naborem. Infrastrukturę trzeba było budować od początku, tylko w Olszanicy Niemcy postawili cztery bloki. Tak naprawdę byłem świadkiem narodzin zarówno starego, jak i nowego zagłębia.

O dawnych czasach może opowiadać godzinami. Oprowadzał nas po Iwinach i okolicy opowiadając o Starym Zagłębiu.

– Tutaj były budynki, tu centralna świetlica, a tutaj mamy pomnik upamiętniający trud górników – Jan Paździora oprowadza nas po dawnym górniczym miasteczku. – Kopalnia prowadziła zakładową szkołę, przedszkole, budowała osiedla pracownicze w Olszanicy, Iwinach, stawiała całe dzielnice w Bolesławcu. W sumie jakieś 7 tysięcy mieszkań. Miała Dom Górnika w Bole¬sławcu, a w nim orkiestrę dętą i chór, klub sportowy. W starym zagłębiu wydobyto łącznie 56,4 mln ton rudy, z której wyprodukowano prawie 854 tony miedzi.

Arleta Stańko-Włodarczak pytana o ten najważniejszy dzień odpowiada, że jedno jest pewne – tam na dole znalazła męża. Pani Arleta pracowała w firmie, która drążyła, czyli biła szyb w Lubinie. Na sprężarkach. Później, za namową znajomego, przeszła kurs sygnalisty szybowego. W tym czasie Eugeniusz, mąż pani Arlety, nie do końca wiedział co z sobą zrobić. Wszyscy mówili, że w kopalni są dobre pieniądze, a że był ślusarzem i tokarzem, z przyjęciem nie miał problemów.

Poznali się w kopalni, chociaż nie do końca na zawodowym gruncie. Pani Arlecie ze-psuła się pralka „Frania”, a części były nie do kupienia. Chwyciła zatem zepsuty wirnik i ruszyła na poszukiwania „złotej rączki”. Tam od słowa do słowa... Usługa została wykonana, zapłatą było spotkanie na kawie...

W Bytomiu Odrzańskim, w ogródku, spotykamy inne „miedziowe” małżeństwo.

– Do głogowskiej huty przyjechałem z Gliwic na delegację – rozpoczyna opowieść Jan Kulczyński. – Akurat miałem biznes do załatwienia na wydziale, gdzie wówczas pracowała pani Wanda. – Gdy ją zobaczyłem, to natychmiast wiedziałem, że to ona. Później ona musiała ze względu na mnie zostać dłużej w pracy, następnie jej kierownik odwiózł nas do Głogowa, skąd ja miałem pociąg, a ona mieszkała, zaprosiłem ją na obiad… I tak ten obiad jemy do dziś…

Czy to był ten najważniejszy dzień? Oboje mówią, że takich dni było wiele. Pani Wanda wspomina, gdy w nagrodę za wieloletnią pracę otrzymała statuetkę św. Floriana. Pan Jan mówi o strajku w hucie, był przecież w komitecie strajkowym.

– Tak, to były ciężkie dni – wzdycha. – Trochę podłamały mnie psychicznie, ale
nie żałuję. Sądzę, że odegrałem swoją rolę, byłem takim jakby stabilizatorem, chłodziłem gorące głowy. W przeciwnym razie nie wiem, co by się stało…

I na pożegnanie mówią o mnóstwie dobrych dni, wspaniałych ludziach i o tym, że w hucie pracuje także ich syn.

Liczył się człowiek

Kilka domów dalej niewielki jachcik, stojący w ogródku. Jak mówi gospodarz, czeka go przy nim jeszcze wiele, wiele pracy.

– Trudno wskazać jeden taki najważniejszy dzionek – Zbigniew Pazur również mówi o mnóstwie pięknych dni. O rewelacyjnych stosunkach międzyludzkich, pracowitości, o zaufaniu. I o tym, że najbardziej
liczył się człowiek.

– Nie wiem, może najważniejszy to był ten dzień, gdy kierownik zaproponował mi, żebym został majstrem – zastanawia się. – Byli przecież ludzie z większym stażem, ze Śląska, z Legnicy. I wtedy, mimo że byłem bardzo młodym człowiekiem, zrozumiałem, jak ważne jest, aby szanować ludzi. Poczułem się naprawdę dobrym hutnikiem. Ja, który przez całe życie marzyłem, aby zostać marynarzem, szykowałem się, aby pójść do wyższej szkoły morskiej. Później, zaraz po szkole, zostałem kierownikiem gorzelni. Gdy się zwalniałem, wszyscy twierdzili, że będę jeszcze żałował, z szefem gorzelni każdy się przecież liczył… Jednak nigdy nie żałowałem. Do pracy szedłem zawsze jak na… festyn. Józef Osora ma w głowie dwa takie dni. Zły i dobry.

– Jednak wolę cofnąć się do tych lepszych czasów – mówi Józef Osora. – Najpierw pracowałem przy budowie huty w Lubuskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego. Później zaczęły się przyjęcia, natychmiast się zgłosiłem. W lutym 1971 jako jeden z pierwszych ruszyłem na kurs zawodowy do Legnicy. Trafiłem na kierownika, który zajmował się wytopem. W czerwcu wróciliśmy do Głogowa, a 22 lipca nastąpił uroczysty rozruch. Byłem dumny, sama szycha przyjechała, Gierek, Hebda, a ja tutaj pracuję i co ważniejsze, sam zbudowałem sobie tę hutę. Szczerze mówiąc, to nie był pierwszy, prawdziwy wytop. Puściliśmy trochę ognia, aby kamerzyści i fotoreporterzy mieli uciechę. Pierwszy rzeczywisty wytop był jakieś trzy tygodnie później. I wie pan co, Gierek to nas zaskoczył. Staliśmy wszyscy z wiązankami w dłoniach, ale kiedy przy-szło do wręczania powiedział, abyśmy dali sobie spokój i zanieśli te wiechcie naszym żonom… I jakieś miałem takie szczęście, że później byłem także przy rozruchu kolejnej huty… I w ogóle miałem szczęście, że pracowałem w hucie…

Spacerując po osiedlu Hutniczym w Bytomiu Odrzańskim podobne wspomnienia można usłyszeć przy każdym płocie.

– Bo i do tamtych czasów co i rusz się wraca – kończy Wanda Kulczyńska. – To były piękne czasy. Byliśmy młodzi i pracowa-liśmy w dobrej firmie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Zwolnienia grupowe w Polsce. Ekspert uspokaja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska