Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mosty pana Manfreda

Tomasz Słomczyński 0 68 324 88 34 [email protected]
W 1944 roku razem z Hitlerem chciał wygrać wojnę. Nie wierzył, że ten niemiecki kraj będzie należał do Polski. Wrócił po pięćdziesięciu latach.

Na wizytówce dwa adresy, polski i niemiecki.
- Jak dojechać do ulicy Żaków?
Kobieta wygląda na miejscową. Wzrusza ramionami.
- A kogo pan szuka?
- Manfreda Nitschke.
- Trzeba było tak od razu, to tamten ładny żółty dom.

Pomóc Hitlerowi

Kiedy w 1944 roku otrzymał wezwanie do wojska, Armia Czerwona zbliżała się do Wisły. Alianci zachodni wylądowali w Normandii.

- Wtedy, w 1944 roku wierzył pan jeszcze w zwycięstwo Hitlera?
- Tak, chciałem pomagać! To dziś tak jest, że wszystko widać w telewizji. Wtedy czytaliśmy gazety, słuchaliśmy radia. A tam straszna propaganda była. Tak jak w 1939 roku, kiedy zaczynała się wojna z Polską. Teraz wiem, jak to wyglądało naprawdę, ale wtedy wszyscy czytaliśmy, że Polacy przychodzą do nas na Dolny Śląsk i strzelają do naszych.

Manfred Nitschke urodził się w 1928 roku. Dzieciństwo spędził we wsi Czerna w województwie lubuskim. Ojciec pana Manfreda, Otto Nitschke, był w 1945 roku ostatnim niemieckim wójtem.

Luty 1945 - Ruskie nic nie zrobią

Gospodarz czeka na mnie przed domem, w zadbanym ogrodzie. Zaprasza na piętro do gabinetu. Na ścianach wizerunki żaglowców.

- Ojciec sporządził dokładne notatki. Był odpowiedzialny za mieszkańców wsi, miał zorganizować ich w ucieczce na zachód. Liczył krowy, konie i wozy. Nie wszyscy chcieli uciekać. Mówili: "Ja nic Ruskim nie zrobiłem, Ruskie też mi nic nie zrobią".

Kilka dni później czerwonoarmiści zamordowali tych kilku Niemców, którzy pozostali w domach.
- We wsi chciało zostać tylko kilku staruszków. Tuż przed wyjazdem przyszedł do Czernej jakiś oficer i mówi: "Tu macie panzerfaust i jeśli ruskie przyjdą, to macie strzelać". Oni nigdy nie widzieli takich rzeczy jak panzerfaust. Oficer pokazał jak się strzela i wyjechał. Staruszkowie mówią ojcu: "To żołnierze uciekają na zachód a my tu mamy jeszcze z Rosjanami walczyć?". Ojciec kazał tę broń załadować na wóz i wszystko wrzucili do rzeki. Potem zadzwonił telefon z Iłowej. To był 12 lutego 1945. Dzwonił funkcjonariusz NSDAP. Poinformował, że wszyscy mieszkańcy mają wyruszać w drogę. Zabrali się ostatnim pociągiem z Iłowej w głąb Rzeszy.

W czasie wojny w powiecie żagańskim mieszkało prawie 54 tysiące osób. W momencie wkroczenia na ten teren Armii Czerwonej, na miejscu pozostało około 8 tysięcy Niemców..

Kwiecień 1945 - Normalne, że trzeba uciekać

- Wtedy ludzie myśleli, że jak się wojna skończy, to oni wrócą. Przecież to jest normalne, że jak jest wojna, to trzeba uciekać. A potem się wraca do swoich domów. Dlatego chcieli czekać za Nysą. Ale władze niemieckie kazały im jechać dalej i dalej. "Jak to, przecież ja tam mam swoje pole, swój dom!" - protestowali.

- I po dwóch miesiącach wojna się skończyła.
- Tak, i ludzie wracali. Ale na nowej granicy na Nysie słyszeli: "Idźcie stąd, tu jest Polska teraz!". Wtedy przez zieloną granicę około dwudziestu, trzydziestu ludzi wróciło do Czernej. A tu już się organizowała polska administracja. Jak Polacy dowiadywali się, że Niemcy wrócili, odsyłali z powrotem za Nysę. Jedna rodzina pięć razy była w domu i pięć razy była wyrzucana. A przecież niełatwo było przedostać się przez granicę. Polacy patrolowali ją dzień i noc, jak zauważyli coś podejrzanego, od razu strzelali. Wiem, bo niedługi czas potem sam ją przechodziłem nielegalnie.

W ciągu 1945 roku do powiatu żagańskiego, znajdującego się już w granicach Polski, wróciło około 12 500 Niemców.

Maj 1945 - Spotkanie z wrogiem

- Mnie w tym czasie w domu nie było. Latem 1944 roku byłem na szkoleniu wojskowym na żaglowcu Gorch Fock. Chciałem być oficerem marynarki Kriegsmarine, ale wylądowałem przy granicy z Polską i kopałem rowy przeciwczołgowe.

Wiosną 1945 roku, szeregowy Nitschke znalazł się na wyspie Föhr w szkole przygotowującej żołnierzy do służby w Kriegsmarine.

- Nie było tam radia, mieliśmy tylko uczyć się i spać. No i niespodziewanie nadszedł ostatni dzień szkoły, to mógł być początek maja 1945 roku. Wezwano nas na plac, słyszymy: "To już koniec. Adolf Hitler nie żyje. Nasza szkoła od dziś jest zamknięta. Musicie sobie jakoś radzić". Z magazynu dostaliśmy jeden chleb, butelkę wódki i dwie paczki papierosów. W pobliskim gospodarstwie spędziliśmy następne cztery tygodnie, pracowaliśmy za jedzenie i spanie. Pewnego ranka dotarła do nas informacja: wszyscy żołnierze następnego dnia mają stawić się w wyznaczonym miejscu. W porcie zobaczyłem pierwszy raz żołnierza wrogiej armii, to było miesiąc po zakończeniu wojny.

Listopad 1945 - Skąd się tu wziąłeś?

- W obozie dostawaliśmy do jedzenia na cały dzień jedną kromkę chleba i gotowane tłuste mięso. W pięć minut zjadłeś taki posiłek i co?

Nie wiem, co odpowiedzieć, czy w ogóle mam odpowiadać. Nie chcę teraz wspominać, jak Niemcy głodzili radzieckich jeńców wojennych. Milczę.
Po trzech tygodniach Manfred opuścił obóz. Do jesieni 1945 pracował u znajomego rolnika.
- Gospodarz powiedział, że w zimie nie może nas trzymać. Pomyślałem o Berlinie. Miałem tam kuzynki i ciotkę.

Manfred jest poruszony wspomnieniem widoku miasta.
- Pociąg stanął na jakiejś stacji, koniec jazdy. Wiedziałem, że muszę się dostać na jeden z berlińskich dworców, stamtąd na Dusseldorf Strasse. Zapytałem i dowiedziałem się, że ten dworzec już nie istnieje. W Berlinie - ruiny, ruiny, ruiny. Tylko ruiny. Zupełnie nie wiedziałem, jak dojść. W końcu pośród ruin zobaczyłem tabliczkę: "Düsseldorf Strasse". Wujek już nie żył. Ruskie, jak przyszli, chcieli zgwałcić ciotkę, on stanął w jej obronie...

Grudzień 1945 - Ruska gazeta: jestem w domu

- Pewnego dnia do ciotki przyszedł jeden żołnierz. Z Żagania do Berlina dotarł na piechotę. Przekazał nam informację od mojego ojca. Jak się później okazało, mój ojciec zostawił rodzinę w Bawarii i postanowił wracać do Czernej. Spotkał żołnierza, który właśnie szedł na zachód, do Berlina. Ojciec miał przy sobie tylko kawałek gazety "Izwiestia", do robienia skrętów z machorki. "Izwiestia" lepiej się kleiła niż "Prawda". Wpadł na pomysł, żeby na skrawku gazety napisać jedno zdanie: "jestem w domu". Podał adres ciotki. I tak się dowiedziałem, dzięki temu kawałkowi papieru, że tata jest znowu w naszym domu w Czernej.
- Oczywiście wiedział pan, że tam jest już Polska.

- Wiedziałem, ale dla mnie, dla wszystkich nas, to było normalne, że jak front przychodzi, to ludzie uciekają, jak front odchodzi, ludzie wracają. Ja jadę do domu, jeśli ojciec tam jest, to ja też. Ciotka dała pieniądze, dojechałem pociągiem do miejscowości położonej blisko Nysy i granicy. Mówią mi ludzie, że w wiosce jest taki człowiek, u którego można za opłatą przekroczyć Nysę. Było wcześnie rano, jeszcze ciemno. Granicy pilnowali polscy żołnierze z karabinami maszynowymi.

Styczeń-marzec 1946 - Bach po twarzy

- Znalazłem się w domu w Czernej, z ojcem. Jak nasz dom wyglądał! Nie było mebli, nic nie było. Wszystko ruskie wywieźli. Wioska była wtedy pusta, tylko kilkunastu Niemców wróciło. Codziennie przychodzili Polacy, Rosjanie i kradli. Drzewo, węgiel, meble, wszystko. Wiele rzeczy odnalazło się potem w lesie w podziemnych bunkrach, które kopali Rosjanie. W Iłowej już jakaś administracja była i Niemcy musieli nosić specjalne opaski. Do Iłowej chodziliśmy w poszukiwaniu pracy. Ja dostałem pracę w obozie polskich oficerów. W Iłowej przy zamku stały baraki. W nich mieszkali polscy żołnierze.
- Była już wtedy polska administracja? Jak was traktowali?

- Milicja polska w tym czasie już była. Milicjanci mnie znali, zawsze im grzecznie mówiłem "dzień dobry". Jednego dnia, ja jak zwykle mówię: "dzień dobry", a on do mnie krzyczy, żebym podszedł bliżej. Jak podszedłem, on bach mnie po twarzy. Spoliczkował dwa razy. Co się stało? Zapomniałem założyć opaski. I to był tylko jeden raz, kiedy doznałem jakiejkolwiek wrogości ze strony Polaka.

Kwiecień - maj 1946 - Dobrzy ludzie

- Wierzyliście, że zostaniecie w Czernej na zawsze?
- Coraz częściej słyszeliśmy, że to nie będzie jeszcze długo trwało, że będziemy musieli wyjechać. Ja myślałem zawsze, że to jest niemiecki kraj i długo Polacy tej granicy na Nysie nie będą trzymać. Któregoś dnia przyszła do wsi jedna kobieta i patrzyła na nasz dom. Zrobiła znak na murze. Tylko dobre domy znakowała, nie zrujnowane. Następnego dnia wracamy z ojcem z pracy, a w naszym domu ludzie jacyś są. Co to za ludzie? Była babcia, dwie córki, jeden wnuk. My nie mówiliśmy po polsku, oni ni w ząb po niemiecku. To byli Polacy ze wschodu. Przychodzili i szukali oznakowanych domów do zamieszkania.
- Zajęli wasz dom?

- Tak. Bardzo dobrzy ludzie to byli, nawet mój ojciec to mówił. W naszym domu przed wojną były dwa mieszkania, na dole moja babcia mieszkała, na górze reszta naszej rodziny. Ojciec mówił, że jeśli Polacy nam pozwolą zostać, to się pomieścimy na górze, oni zaś na dole. I tak też mieszkaliśmy. A oni mieli krowę! Mieliśmy mleko! Babcia zapytała, gdzie jest nasze pole, łąka. Pokazaliśmy miejsce, krowa miała się gdzie paść. Był też jeden sąsiad, Polak, on też był w porządku, miał konia i wóz.

Lipiec 1946 - Wysiedlenie

- Mieszkaliśmy razem z Polakami, wcześniej mój ojciec już zasiał, więc robota była w polu. Akurat ojciec kosił łąkę, to było 19 lipca 1946 roku, przyszedł do nas polski wójt i powiedział: "Otto, Manfred, jutro o siódmej rano musicie być w Koninie Żagańskim, jedziecie do Niemiec. Możecie zabrać tylko tyle, ile zdołacie wziąć do ręki". Ten sąsiad Polak, co konie i wóz miał, powiedział: "Ty nie będziesz chodzić, ja cię zawiozę moim wozem". Następnego dnia o siódmej rano wszyscy byliśmy w Koninie Żagańskim.
- Tam was załadowali na wagony.

- O jedenastej Niemcy z okolicznych wiosek już byli na miejscu. Ale pociągu nie ma. Okazało się, że wszyscy - starcy, kobiety, dzieci, teraz musimy iść pieszo. Żadnego wozu, nic. W Żarach zaprowadzili nas na lotnisko. Przychodzili tam też Niemcy z dalszych okolic. Tam musieliśmy pokazać, co mamy w bagażach, po raz kolejny okradli nas. Zabierali kapcie, bluzki, takie rzeczy. Potem poszliśmy na dworzec, tam już stały bydlęce wagony z małymi okienkami.

Akcje wysiedleńcze w 1946 roku w powiecie żagańskim objęły w sumie 5296 osób narodowości niemieckiej. Wysiedlenia trwały jeszcze w latach następnych. W 1951 roku w powiecie żagańskim mieszkało już tylko 237 osób zaliczanych do ludności rodzimej.

Mosty pana Manfreda

Granicę na Nysie przekroczył ponownie po trzydziestu latach.

- W 1975 roku wiozłem do Polski listy gastarbeiterów z RFN-u. Z powrotem do Niemiec miałem im zawieźć paczki od ich polskich rodzin. Poznałem człowieka, który się tym zajmował. Zacząłem z nim jeździć. Dałem ogłoszenie do niemieckiej gazety: "Kto chce obejrzeć swój dawny dom?". Okazało się, że zainteresowanie jest duże. Pierwszą wycieczkę zorganizowałem w 1984 roku dla 43 byłych mieszkańców Czernej i okolic.
Gizela była jedną z niewielu Niemek, które nie wyjechały z Czernej w 1947 roku. Wyszła za Polaka. Kiedy w latach osiemdziesiątych przyjeżdżały wycieczki Niemców, pomagała przy ich obsłudze, jako tłumacz. Pewnego razu zaprosiła Manfreda na obiad. I tak w 1986 roku poznał jej starszą córkę, Weronikę. Od tego czasu przyjeżdżał do Polski coraz częściej.

- Nigdy nie spotkałem się ze złym przyjęciem ze strony Polaków. Wspólnie jedliśmy, piliśmy. Ani razu nikt z mieszkańców nas nie przegonił. Niemcy dawniej uważali, że Polacy są leniwi. Potem przekonywali się, że to są tacy sami ludzie jak oni. Dobrzy, normalni ludzie.

W 1996 roku Manfred zamieszkał w Iłowej, w domu pani Gizeli. W 1997 roku ożenił się po raz drugi - z Weroniką.
- Sporo pan pisze, publikuje artykuły historyczne. Po co pan przypomina Polakom, że tutaj gospodarzami byli Niemcy?
- Od czterdziestu prawie lat buduję mosty, najpierw z betonu i stali, a teraz… dalej buduję mosty - śmieje się i spogląda na panią Weronikę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska