MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wiceminister Marcin Przydacz: Nie było drugiej takiej misji w historii

Michał Olszański
Misja ewakuacyjna polskich współpracowników i ich rodzin z Afganistanu
Misja ewakuacyjna polskich współpracowników i ich rodzin z Afganistanu st. szer. Wojciech Król / MON
Rozmowa z wiceministrem MSZ Marcinem Przydaczem, koordynatorem misji ewakuacyjnej polskich współpracowników z Afganistanu.

Wszystkich zaskoczyła dynamika, z jaką w sierpniu zmieniała się sytuacja w Afganistanie. Konieczność wysłania misji ewakuacyjnej zaskoczyła pewnie także polski MSZ?

Data wycofania kontyngentu międzynarodowego z Afganistanu była znana od miesięcy. Ostatni polski żołnierz opuścił ten kraj 30 czerwca. Wszyscy nasi współpracownicy, którzy wówczas wyrazili taką chęć, zostali ewakuowani do tej daty.

Zarówno Amerykanie, jak i pozostali sojusznicy szacowali, że rząd w Afganistanie pozostanie w rękach sił demokratycznych przez dłuższy czas. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że dojdzie do konfliktu z talibami, ale zakładaliśmy że proces zdobywania przez nich terenu, o ile w ogóle do niego dojdzie, będzie trwał. Dla wszystkich analityków tempo przesuwania się sił talibańskich i implozji państwa afgańskiego było dużym zaskoczeniem. W połowie sierpnia Kabul został zajęty. Wówczas już ściśle monitorowaliśmy sytuację pod kątem osób, które chciałyby zostać ewakuowane. Zajmowała się tym między innymi nasza placówka w New Delhi. Część państw, mających swe przedstawicielstwa na miejscu, przygotowywała ewakuację. My placówki w Kabulu nie mieliśmy. Została zlikwidowana, jak wiele innych polskich ambasad, jeszcze za czasów min. R. Sikorskiego. Przekonywano wówczas, że interesy polskie może reprezentować w tych miejsca dyplomacja Unii Europejskiej.Rzeczywistość okazała się inna. Te państwa, które były na miejscu – mogły reagować szybciej.

Po zajęciu Kabulu zapadła w MSZ decyzja, że wyślemy misję, której celem będzie umożliwienie powrotu do kraju obywatelom polskim, a także ewakuacja afgańskich współpracowników. Wiadomo że w sytuacji, gdy nie mieliśmy na miejscu placówki, taka misja była mocno utrudniona.Warto wspomnieć też, że ta misja realizowana była w bardzo szybkim tempie. Z reguły przeloty planuje się z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. My mieliśmy godziny. Takie przedsięwzięcie wymaga szeregu zgód dyplomatycznych – polskie placówki w regionie stanęły na głowie, żeby je uzyskać.

Kto znalazł się na listach ewakuacyjnych?

Każdy posiadacz polskiego paszportu wraz z rodziną miał zapewnione wejście do naszego samolotu. Drugą grupą byli pracownicy naszej byłej ambasady i ich rodziny. Już wcześniej przeprowadziliśmy pogłębioną kwerendę, aby mieć dane wszystkich współpracowników. Pozostawaliśmy również w kontakcie z byłymi ambasadorami. Największą część stanowili jednak współpracownicy naszego kontyngentu wojskowego. Tutaj również działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony kwerenda w archiwach, głównie MON. Z drugiej te osoby zgłaszały się do nas same, mówiąc że byli tłumaczami lub kierowcami naszych żołnierzy, a my te informacje weryfikowaliśmy. Kontaktowali się z nami również oficerowie, a nawet byli oficerowie Wojska Polskiego, z którymi ci ludzie pozostawali w kontakcie. Wszyscy byli sprawdzani przez odpowiednie instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo naszego państwa. Chcieliśmy pomóc jak największej liczbie ludzi, dbając jednak o bezpieczeństwo naszych obywateli w kraju.

W jakie dokumenty trzeba było zaopatrzyć osoby, które chciały przedostać się do naszych samolotów?

Nasza placówka wysyłała ludziom, z którymi pozostawała w kontakcie, dokument informujący, że są skierowani do ewakuacji. W początkowej fazie to wystarczało by zostali przepuszczeni przez check-pointy talibańskie. Później te wymagania rosły. Siły talibańskie zachowywały się coraz bardziej nerwowo, więc wystawialiśmy i inne dokumenty, np. o tym że dana osoba ma szansę otrzymać wizę humanitarną. W momencie gdy Talibowie ogłosili, że nie będzie już możliwości opuszczania kraju przez obywateli Afganistanu, my mieliśmy już w zasadzie wszystkich po bezpiecznej stronie. Czas i sprawność były tutaj kluczowe.

Jak wyglądała Wasza praca tam, na miejscu?

Pierwsi nasi dyplomaci, który pojechali do Kabulu, nie mieli na lotnisku dosłownie nic. Nikt na nich nie czekał. Musieli zadbać o wszystko, nawet o miejsce do spania,. Na początku był to po prostu kawałek betonu. Musieli radzić sobie sami. Poprzez kontakty dyplomatyczne, kontakty na miejscu i poprzez zaangażowanie Polaków, którzy sami przeznaczeni byli do ewakuacji. W tych kluczowych pierwszych dniach – zdecydowali się nam pomóc. W trakcie trwania misji, kolejni konsulowie dolatujący na miejsce, mieli już oczywiście nieco łatwiej. Musieliśmy zdobyć samochody, wynegocjować z Amerykanami zarządzającymi lotniskiem autobus, którymi można było dowieźć ludzi do samolotów. Bo te nie mogły przecież długo czekać. W szczytowym momencie w Afganistanie mieliśmy kilkadziesiąt osób, razem z żołnierzami.

Musieliśmy się zaopiekować uchodźcami już na samym lotnisku. Oni przecież czekali po kilka dni by się tam dostać. Byli wyczerpani, odwodnieni, głodni, czasem chorzy. Były wśród nich małe dzieci. Musieliśmy zapewnić im żywność i opiekę, także medyczną. Najtrudniejsze było to podczas pierwszych dni, gdy trzeba było nauczyć się zdobywać wodę, czy racje żywnościowe. Potem, gdy powstało coś w rodzaju campu, było już nieco prościej. Choć wyzwaniem było zdobycie w bazie wojskowej np. mleka dla dzieci. Także Afgańczycy zgłaszali się do pomocy. Czasem nie chcieli odlatywać najbliższym lotem, mówiąc że chętnie zostaną jeszcze na lotnisku i będą pomagać. Były takie sytuacje, że matki traciły pokarm dla dzieci, wtedy zgłaszały się inne kobiety z ofertą wykarmienia tych dzieci. Ta misja to wielki pokaz człowieczeństwa.

Z kolei nasi przedstawiciele w Taszkiencie, przenieśli się na lotnisko w Nawoi, gdzie dokonywano przesiadki z samolotów wojskowych do cywilnych. Każdy lot wymaga szeregu zgód, na które czeka się w przypadku niektórych krajów nawet 30 dni. Nam udawało się je uzyskiwać w kilka godzin.

W Nawoi udało nam się stworzyć swojego rodzaju hub. Nasza umowa z Uzbekistanem przewidywała przesiadkę board to board, czyli z samolotu do samolotu. Trzeba było te loty skoordynować, by samolot wojskowy mógł odlecieć do Kabulu po kolejnych ludzi. Udało się to dzięki naszym dobrym relacjom z dyplomatami w Uzbekistanie. Dzięki wcześniejszym kontaktom mieliśmy po prostu do kogo zadzwonić i poprosić o przysługę. Zdarzało się, że samolot był już w powietrzu, a my dopiero dopinaliśmy pewne kwestie formalne dotyczące przelotu i lądowania. Budziliśmy czasem dyplomatów innych krajów w środku nocy, w weekendy. Tego wszystkiego nie byłoby, gdyby nie obecność dyplomatyczna w tych miejscach, wcześniejsze wizyty i kontakty na poziomie politycznym pomiędzy MSZ.

Pozostawaliście też przez cały czas „na łączach” z lotniskiem w Kabulu…

Konsul miał czasami kilka minut na sprawdzenie człowieka. My byliśmy z nimi w stałym kontakcie i jeśli pojawiały się jakieś problemy, pomagaliśmy weryfikować tych ludzi. Zdarzyło się na przykład, że pojawiła się rodzina, która według naszych informacji powinna mieć czwórkę dzieci, jednak przyszła z piątką. Musieliśmy ustalić że w rzeczywiście międzyczasie urodziło im się kolejne dziecko.

Tam, w Kabulu, panował chaos. Wszyscy widzieliśmy te obrazki wielotysięcznego, napierającego tłumu. Ktoś dajmy na to dostał się do konsula, został pozytywnie zweryfikowany, okazywało się jednak, że w tłumie wciąż pozostawała jego rodzina. Konsulowie czekali na nich tak długo, jak było trzeba. Niekiedy dopiero po kilku godzinach udawało się te osoby odnaleźć i zapewnić im bezpieczeństwo.

A do nas wciąż zgłaszały się kolejne, zgłoszenia często spływały na ostatnią chwilę. Niektórzy długo wahali się, zanim zdecydowali że jednak spróbują się przedrzeć na lotnisko. Sytuacja przez cały czas była bardzo napięta.

Tu w Warszawie były całodobowe dyżury. Dzwonili żołnierze, dziennikarze, politycy, przedstawiciele organizacji humanitarnych, którzy chcieli pomóc swoim znajomym z Afganistanu. Pracowaliśmy w ogromnym napięciu bo z jednej strony chcieliśmy pomóc jak największej liczbie osób, a z drugiej zapewnić wszelkie standardy bezpieczeństwa.

Na samym lotnisku panowało zagrożenie terrorystyczne, zagrożenie napierającym tłumem, obok stacjonowali Talibowie. Podczas rozmów z konsulami zdarzało mi się słyszeć strzały. Na szczęście były to zwykle na strzały w powietrze. To była misja, jakiej MSZ nie realizował w swojej historii.

Największą trudnością było wyłuskanie tych osób z tłumu i w ogóle znalezienie ich w tej wielotysięcznej ciżbie. Konsul miał przed sobą morze ludzi, którzy w większości nie byli na żadnych listach, chcieli po prostu skorzystać z okazji i wydostać się z kraju. No i pojawiało się pytanie, w jaki sposób rozpoznać „naszych”. Rysowano różnego rodzaju umówione znaki na dłoni, które w dodatku trzeba było często zmieniać, bo jeśli ktoś w tłumie zauważył że dany znak pomaga w przejściu na bezpieczną stronę, sam sobie go umieszczał na dłoni. Prosiliśmy też o to, by nasi ludzie łączyli się w grupy, które łatwiej było zauważyć. Nazywaliśmy je nazwami polskich miast, więc jeśli w danej grupie ktoś trzymał napis np. „Kraków”, to dla naszych konsulów był to wyraźny znak. Sami konsulowie również byli łatwi do zidentyfikowania, poprzez napis „Polska” czy biało-czerwone barwy.

Czy zdarzało się, że nasi przedstawiciele wchodzili w ten tłum pod lotniskiem?

Staraliśmy się tego unikać ze względów bezpieczeństwa. Inni dyplomaci też tego nie robili. W pewnym momencie Afgańczycy zaczęli przechodzić pod lotnisko przez kanał ściekowy. Tam tłum był rzadszy i łatwiej było wyłowić ludzi. Za każdym razem wręcz fizycznie – poprzez podanie dłoni i wciągnięcie na brzeg. Mieliśmy na przykład tłumacza, który zdecydował się na ewakuację w ostatniej chwili i długo nie mogliśmy go odnaleźć. Zapytaliśmy oficera, który z nim współpracował o jakieś znaki szczególne. Okazało się, że nie ma żadnych, ale polscy żołnierze kiedyś wołali na niego „Jasiek”. Konsul zaczął krzyczeć w tłumie:Jasiek! . W ten sposób go znalazł.

A zdarzało się im przechodzić przez posterunki talibów?

Co do zasady nie było naszej zgody, by wychodzić aż tak daleko. Warunkiem postawionym osobom chcącym stamtąd odlecieć, było ich dotarcie do stanowisk amerykańskich lub brytyjskich. Ale były dni, że te posterunki były bardzo blisko siebie. Pamiętam sytuację, kiedy mężczyzna z dzieckiem (z naszej listy) przedostał się do Amerykanów, jednak okazało się że po drugiej stronie pozostała jego żona z malutkim dzieckiem. Konsulowie i żołnierze poprosili o zgodę na podejście do Talików i próbę wynegocjowania przepuszczenia pozostałej części tej rodziny. Pamiętam, że po kilkunastu minutach dostałem zdjęcie tej kobiety karmiącej dziecko już w bezpiecznej strefie, za murem.

Co wpłynęło na decyzję o zakończeniu misji?

Niebezpieczeństwo zamachu było coraz większe. Niestety w pewnym momencie nie
mogliśmy już dłużej ryzykować życiem naszych konsulów. Ostatni samolot z cywilami odleciał z Kabulu na godzinę przed zamachem.

To było szczęście czy spodziewaliście się zamachów?

Było to wynikiem dobrze oszacowanego ryzyka, który wynikał z naszych raportów i analiz wewnętrznych. Do misji zaangażowaliśmy nasze najlepsze kadry znające i rozumiejące realia. Mimo nacisków mediów – nie ulegliśmy i nie przedłużyliśmy misji.

Czy ta decyzja o zakończeniu była tą najtrudniejszą, podjętą w trakcie jej trwania?

Każda decyzja była trudna. Od wyboru osób, które pojechał do Afganistanu, przez to jak funkcjonowaliśmy tam na miejscu. Nasi przedstawiciele po kilku dniach byli już piekielnie zmęczeni. Planowaliśmy ich wymianę na nowych, jednak oni prosili o możliwość pozostania. A decyzja o zakończeniu misji? Chciałoby się pomóc jak największej liczbie osób. Nasi współpracownicy, których mieliśmy na listach, zostali ewakuowani, ale pojawiały się kolejne osoby, które powoływały się na kontakty z Polską, choćby poprzez fakt szkolenia przez naszych rodaków. Jednak uważam że była to słuszna decyzja. Nikt z naszych ludzi nie ucierpiał, a uratowaliśmy 1300 osób. Ponad dwieście z nich to były osoby, o których ewakuację poprosiła nas Litwa i oni polecieli polskimi samolotami bezpośrednio do Wilna. Z naszych środków skorzystały też osoby ewakuowane na prośbę instytucji międzynarodowych, takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Komitet Olimpijski. Były w tym rodziny holenderskie i niemieckie. Misje zrealizowaliśmy całkowicie przy wykorzystaniu własnych zasobów – sprzętowych, osobowych i dyplomatycznych. Mimo trudnych warunków i odległości tysięcy kilometrów pokazaliśmy, że Polska nie zostawia swoich, że Polska jest wiarygodnym i sprawdzonym sojusznikiem.

Co się dzieje z uchodźcami, którzy trafili do Polski?

Zostali wpuszczeni legalnie na teren Rzeczpospolitej i pozostają na kwarantannie. Mają teraz czas, by zdecydować o swojej przyszłości. Spora część chciałaby wyjechać dalej na Zachód dołączając do swoich rodzin. Inni wyrażają chęć pozostania w Polsce, więc będą procesowane odpowiednie postępowania w celu legalizacji ich stałego pobytu. Wciąż otwarta pozostaje też opcja wiz humanitarnych.

Nam zależy na tym, żeby osoby które zdecydują się u nas pozostać, dostały wsparcie, mogły znaleźć pracę, dzieci żeby mogły pójść do szkoły, nauczyć się języka, obowiązujących u nas norm prawnych i kulturowych.

Wideo: MSZ podsumowało ewakuację z Afganistanu. "Zakończyła się sukcesem, nie było ofiar"

Źródło: TVN24/x-news

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Mateusz Morawiecki przed komisją śledczą

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska