Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gehenna rodziny Dąbrowskich

Wysłuchał i spisał Jakub Nowak 68 387 52 87 [email protected]
Pamiątkowe zdjęcie rodziny Dąbrowskich zrobione w 1935 r.
Pamiątkowe zdjęcie rodziny Dąbrowskich zrobione w 1935 r. archiwum Romana Zelisko
Lipiec to szczególny okres dla Kresowian. Jedenasty dzień tego miesiąca, jest bowiem symboliczną datą, upamiętniającą apogeum rzezi dokonywanych w 1943 roku na Wołyniu. O tamtej gehennie, pamiętają także nowosolanie...

68 lat temu, oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii rozpoczęły masowe rzezie w wielu miejscowościach byłego województwa wołyńskiego. "Krwawa niedziela", bo pod taką nazwą przeszedł do historii 11 lipca 1943 roku, pozbawiła życia setki, tysiące niewinnych osób...

I choć zdaje się, że obecna władza specjalnie pamiętać o tym nie chce (projekt uchwały o ustanowieniu 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian, "spadł" z obrad sejmu na wniosek prezydenta), to Ci, którzy przeżyli wołyńską gehennę, wciąż traktują ten dzień niezwykle symbolicznie.
O pamięć tych, których wtedy wymordowano, dba również nowosolanin, Roman Zelisko. W swoim pamiętniku, spisał dzieje rodziny oraz innych ludzi, którzy przeżyli tamte straszne czasy.

- Na Wołyniu żyli ludzie krzepcy jak dęby, ja także się tam urodziłem. Chociaż nie pamiętam rodzinnego domu i sam nie tęsknię za tym miejscem, to wspomnieniami o jego mieszkańcach, składam hołd ich pamięci - zaznacza w swoich zapiskach.

Szczegółowo opisał w nich poszczególne rodziny, ich tragedie, tułaczkę oraz losy po wojnie.
Jedną z takich rodzin była rodzina Dąbrowskich...

Konali w męczarniach

Nikodem Dąbrowski żył wraz ze swoją żoną Marią Iwanicką w kolonii Borek Kuty w gminie Berezna. Karczowali las, budowali się, a dzieci przybywało...
Ich spokojne życie brutalnie przerwała jednak wojna.

W czerwcu 1943 roku, dziewiętnastoletnia Genowefa, córka Dąbrowskich, otrzymała wezwanie do wyjazdu na roboty przymusowe. Postanowiła więc pożegnać się ze swoją siostrą mieszkającą w innej kolonii, a także pożyczyć od niej walizkę na wyjazd. Dla towarzystwa wzięła młodszą siostrę, Władysławę.
Po kilku kilometrach kobiety zostały jednak zatrzymane przez patrol Ukraińskiej Powstańczej Armii, który już wtedy wyłapywał napotkanych na drodze Polaków. Przerażone dziewczęta początkowo udawały Ukrainki. Banderowcy nie dali się jednak nabrać. Dowódca patrolu podejrzewał, że dziewczęta są łączniczkami jakiegoś oddziału partyzanckiego lub ośrodka polskiej samoobrony. Nie chciał uwierzyć, że rodzice puścili je w tak niebezpieczną drogę tylko z powodu walizki.
Dziewczyny zostały skazane na śmierć wraz z pięcioma schwytanymi wcześniej Polakami. Rozpoczęły się tortury...

Przez długi czas oprawcy nakłuwali ich ciała nożami. By się jednak za szybko nie wykrwawiły, zatykali rany znalezioną w torebce watą. W sumie zadano im 40 ciosów, zanim skonały w męczarniach. Ich zwłoki kazano zakopać w lesie. Gdy ojciec dziewczyn dowiedział się o tragedii, natychmiast pojechał na miejsce. Zabrał ciała swoich dzieci i następnej nocy zawiózł je na cmentarz w Annowoli. Tam pochował je przy spalonym kościele.

"Te przeklęte Lachy"

W okolicy z każdym dniem robiło się coraz bardziej niebezpiecznie.
Najstarsza córka pana Nikodema, Stanisława Żarczyńska, mieszkała z rodziną Majdanie Mokwińskim. W sierpniu rodzina postanowiła uciekać do miasta. W dniu wyjazdu spożyli jeszcze ostatni obiad w swoim domu, razem z mieszkającą z nimi po śmierci męża, siostrą Wincentego z dzieckiem. Obserwujący gospodarstwo ukraińscy mieszkańcy kolonii, nie pozwolili jednak "przeklętym Lachom" wyjechać z "furą dobytku"...

Kilku uzbrojonych w karabiny rezunów, wjechało konno na podwórze. Zaalarmowani szczekaniem psa Polacy rzucili się do ucieczki przez otwarte okna.

Babcia ukryła się w wysokich konopiach, Wincenty z synem Mietkiem pobiegł przez las do teściów, a Stanisława wraz z niemowlęciem i ze szwagierką z synem, pobiegły na pobliskie mokradła, gdzie położyły się w bagnie za rzadkimi krzewami. W łóżeczku pozostała półtoraroczna Jadzia...
Napastnicy wypatrzyli z koni kobiety na bagnie i zaczęli do nich strzelać. Stanisława dostała w brzuch. Wypuściła z rąk niemowlę, które się utopiło. Szwagierka trzymająca swojego płaczącego synka została trafiona kilkakrotnie. Nie miała żadnych szans. Jej synek osłaniający rękoma głowę, trafiony kulą stracił palec. Odniósł też lekką ranę głowy. Udało mu się jednak przeżyć to piekło.

Pozostała jeszcze śpiąca w łóżeczku Jadzia... Jeden z Ukraińców chciał ją przebić nożem. Powstrzymał go na szczęście drugi, który powiedział, że nie chce krwi dziecka na rękach.

Babcia, która siedziała przyczajona za oknem, zaopiekowała się nim zaraz po wyjściu Ukraińców. Po masakrze, z Borka przyjechali Nikodem i Wincenty. Zabrali na wóz zwłoki oraz pozostałe osoby i uciekli leśnymi drogami, by znów nie dopadli ich mordercy.

Chłopca opatrzono. Rana Stanisławy była niestety na tyle poważna, że nie można jej było pomóc. Po pięciu godzinach skonała w straszliwych męczarniach. Została pochowana koło swoich sióstr z dzieckiem i szwagierką...

Czas tułaczki

Rodzina zaczęła dyskretne przygotowania do ucieczki. Chcieli udać się do krewnych w Kostopolu. Przejazd nie był jednak bezpieczny z powodu banderowskich patroli. Pomógł im chrześniak pana Nikodema, Florian Krzysztofiak, który po zamordowaniu przez bandytów ojca, wstąpił w 1943 r., jak wielu młodych Wołyniaków, do policji składającej się z Polaków ze Śląska i Wielkopolski. Oddziały te często broniły uchodźców przed banderowcami na drogach. Niemcy bowiem, do potyczek się nie kwapili...

W towarzystwie policjanta, uchodźcy szczęśliwie dotarli do Kostopola. Wkrótce zostali przeniesieni do Brześcia, do pracy na dworcu kolejowym. Po kilku tygodniach wyznaczono ich do robót w Łotwie.
Kiedy wagony były załadowane do odjazdu, nadleciały rosyjskie bombowce i... zaczęło się piekło. Dąbrowscy z synem Augustynem wskoczyli do jakiejś budki, w której ledwo się zmieścili. Ochronili się jednak przed latającymi w powietrzu odłamkami. Przeżył także Wincenty z dziećmi. Położyli się bowiem pod swoim wagonem, który nie został rozbity. Tego dnia na stacji zginęło jednak wiele osób...

Ci, którzy ocaleli, zostali wywiezieni do Rygi, skąd przeniesiono ich do gospodarstw rolnych.
Kiedy w styczniu 1944 r. front przesunął się za linię Bugu, Dąbrowscy z synem wrócili wojskowymi ciężarówkami do krewnych w Kostopolu.

Nowe życie

W maju 1945 transport przesiedlonych zza Buga wylądował w Pruszczu Gdańskim, skąd rozwożono ludzi do okolicznych wiosek, przydzielając gospodarstwa na podmokłych terenach. Po wiosennych wylewach, aby dotrzeć do sąsiadów, trzeba było używać... łodzi.

Dąbrowscy nie mieli jednak wciąż wiadomości o losie swoich innych dzieci. Po różnych perturbacjach udało im się jednak ustalić adres jednej z córek.

W kwietniu wagon z dobytkiem osadników stanął na bocznicy kolejowej w Nowej Soli. Po załadowaniu tabołków na konie, wyruszyli do Gołaszyna...

I tak, skończyła się wojenna tułaczka. Rozpoczęło się gospodarowanie na nowej ziemi. Jeszcze nieznanej, również zabranej komuś innemu i bez żadnej pewności, czy otrzymanej od władzy na własność, czy tylko w dzierżawę.
- Człowiek tak długo nie umiera naprawdę, jak długo trwa wśród żywych pamięć o nim... - opowiada R. Zelisko.
A zatem... pamiętajmy...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska