Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miłość do dwóch kółek spod znaku Harley-Davidson

Filip Pobihuszka 68 387 52 87 [email protected]
Marek Maciołka ze swoim najnowszym "dzieckiem”, ochrzczonym jako Koromysło-Custom H-D. – Niektóre części są pokryte specjalnie wyhodowaną rdzą – mówi konstruktor.
Marek Maciołka ze swoim najnowszym "dzieckiem”, ochrzczonym jako Koromysło-Custom H-D. – Niektóre części są pokryte specjalnie wyhodowaną rdzą – mówi konstruktor. fot. Filip Pobihuszka
Gdyby Pan Samochodzik jeździł motocyklem, nazywałby się Marek Maciołka. Twórca "Zielonego" i "Koromysła" mówi o swoim świecie, w którym od 30 lat wszystko kręci się wokół dwóch kółek spod znaku Harley-Davidson.

Przyszedł na świat w 1963 roku, w Kożuchowie, choć jak dotąd całe życie spędził w Nowej Soli. Pierwszy kontakt z motocyklami miał już jako nastolatek. - Zacząłem się w to bawić pod koniec podstawówki, wtedy składałem pierwsze motocykle, razem z kolegami z podwórka. Nikt w rodzinie nie miał przede mną takich zamiłowań - zaczyna swoją historię Marek Maciołka. - No i już wtedy chorowałem na Harleya - dodaje z uśmiechem.

Jego pierwszym jednośladem był niemiecki NSU Max z 1953 roku. - Trochę mnie w maliny wpuścili z tym motocyklem, bo najwięcej na tej transakcji to zarobił pośrednik - mówi pan Marek. - Nie do końca go złożyłem, brakowało elementów, dosyć skomplikowany był to sprzęt. Sprzedałem go więc, i kupiłem Triumpha z 1923 roku - opowiada. - Uruchomiłem go, ale życie zmusiło mnie do innych wydatków. Potrzebowałem telefonu, a kosztował on wtedy mniej więcej sześciokrotność średniej pensji. Więc sprzęt znów się sprzedał, ale niedługo potem nabyłem radziecką maszynę Ural i wtedy już zaczęło się tuningowanie. Zwiększyłem w nim stopień sprężania i inne takie czary mary. W efekcie, jeździł - jak na tamte czasy - jak wyścigówka. Ścigałem się z kolegą, który miał pięciobiegową, sportową "emzetkę" i wygrałem - uśmiecha się M. Maciołka

W czasach PRL prawdziwych pasjonatów motocykli można było policzyć na palcach, a wszystkie informacje szły drogą pantoflową - Nie było internetu, komórek. Ale też środowisko było dużo mniejsze. Jeśli ktoś w okolicy miał jakiś nowy nabytek to niedługo potem wszyscy o tym wiedzieli. Oczywiście nie mówię o zwykłych użytkownikach, którzy motocyklami jeździli do i z pracy - mówi M. Maciołka. - W 1983 roku zrobiliśmy nawet zlot w Nowej Soli, pierwszy i jedyny dotąd - pan Marek pokazuje okolicznościową odznakę z błędnym napisem "Harlej Dawidson". - Ta odznaka to jest biały kruk - śmieje się.

Marzenie o Harleyu wciąż jednak żyło własnym życiem. - Taki motocykl ciężko było zdobyć, zwłaszcza w tamtych czasach. Zarabialiśmy, po kursie czarnorynkowym, ok. 30 dolarów na miesiąc, a taki Harley kosztował kilka tysięcy, więc dla młodego człowieka była to rzecz nieosiągalna - mówi pan Marek. - Jednak pewnego dnia usłyszałem, że kolega chce sprzedać swój motor, żeby kupić Harleya właśnie. Ja też miałem namiary, więc zaczął się swoisty wyścig. Zapożyczyłem się i z kolegami, we trójkę pojechaliśmy Zastawą go kupić, aż pod Warszawę, choć nikt z nas nie był pewny, czy właściciel jest gotów sprzedać ten swój motocykl - opowiada pan Marek.

- Przyjechaliśmy na miejsce, gość tylko uchylił drzwi i mówi, że ma, ale nie sprzeda. Ale był z nami kolega o pseudonimie Mafia, który był taki, że jak mu się zamykało drzwi to kominem wchodził - śmieje się M. Maciołka. - I tak staliśmy przy tych uchylonych drzwiach, z nogą Mafii w futrynie, aż w końcu facet wpuścił nas do środka. Zgodził się nam go pokazać, ale o sprzedaży wciąż nie było mowy. Mafia dalej go męczył, więc zeszliśmy do piwnicy, a tam regały. A na regałach słoiki. I w tych słoikach Harley, rozkręcony do najdrobniejszej części, do każdej śrubki i łożyska - wspomina pan Marek.

W końcu jednak jego kolegom i jemu udało się przekonać właściciela rozkręconej maszyny do zbicia interesu. Tym sposobem trójka przyjaciół wraz z Harleyem w słoikach wróciła malutką Zastawą do Nowej Soli. - Leżałem na tych częściach pod sufitem - z uśmiechem wspomina M. Maciołka. - W tamtych czasach nie mieliśmy z kolegami pociągu do składania motocykli w oryginale, chcieliśmy tworzyć coś nowego, przerabiało się te stare maszyny, co z perspektywy czasu uważam za profanację. Ale ten mój Harley był kompletny, prawdziwa wojskowa maszyna. Tak mi było żal go przerabiać, że złożyłem go bez żadnych modyfikacji - mówi.

Ale pan Marek nie nacieszył się zbytnio motocyklem swoich marzeń. Po tygodniu jeżdżenia pojawił się handlarz. - Za "słoiki" zapłaciłem 60 tys., podczas gdy złożone, niekompletne maszyny kosztowały ok. 150 tys. Mój był zrobiony, na chodzie i mowy nie było o sprzedaniu go. Ale facet nachodził mnie jeden dzień, drugi... Pomyślałem, że jak walnę mu jakąś cenę zaporową to pójdzie mu w pięty i da spokój - opowiada pan Marek.

- W końcu znów przyszedł i pyta - ile? Ja mu na to 600 tys. A on mówi - dobra. A przecież ja zwyczajnie chciałem się faceta pozbyć! Tymczasem on pojechał po pieniądze, ja po papiery, a rodzice to w szoku byli jak im tą kasę do domu przyniosłem - śmieje się pan Marek. Ale jako młody człowiek połowę kwoty zwyczajnie przehulał. Za drugą jednak sprawił sobie dwa Harleye. - Jeden z nich to ten - pan Marek pokazuje wiszące na ścianie pożółkłe zdjęcie, na którym widać wojskowy motocykl z 1942 r.

Nastały lata 90. Na siedem lat motocykle musiały ustąpić miejsca żonie i dzieciom. Jednak pasja pana Marka nie chciała wygasnąć. Kolejne Harleye zaczęły pojawić się i odchodzić w jego życiu. - Wtedy to miałem wypadek na motocyklu - wspomina. - Wpakowałem się w bok samochodu, który wyjechał mi prosto pod koła. Przeleciałem nad maską i jak kot wylądowałem bez szwanku, tylko motocykla było mi szkoda. Udało mi się go naprawić, ale był to kolejny ważny bodziec, aby zacząć się bawić w modyfikowanie moich maszyn - dodaje.

A jeśli robić od podstaw, to wypadałoby zrobić coś takiego, czego świat nie widział. I tak w 1996 roku powstał znany nowosolanom, motocykl "Zielony", którego ryk od czasu do czasu rozdziera powietrze w mieście. - Dużo części, jakie w niego włożyłem wykonałem własnoręcznie, rama jest harleyowska, ale też ją przerobiłem, żeby można było wpakować do niego koło o szerokości 300 mm. W tamtych czasach była to najszersza opona na rynku, i jednocześnie rzadkość w Polsce jak i Europie. Poszliśmy wtedy po bandzie, jeszcze syn mnie do tego podpuszczał - uśmiecha się M. Maciołka. - Ale głównie jest to ręczna robota. Gdyby ktoś z zachodu zobaczył jak my to robimy, to by się pochlastał. To jest tak jak rzeźbienie - dodaje z uśmiechem.

Gdy tylko pan Marek zyskał możliwość własnoręcznego robienia ram do swoich maszyn zaczęła rodzić się kolejna z jego maszyn. - Ten powstał praktycznie od zera - mówi pokazując palcem artykuł w magazynie "Świat Motocykli". Na zdjęciach widnieje stylizowany na lata 30. ubiegłego wieku motocykl o wdzięcznej nazwie Koromysło-Custom H-D. Pomalowana na czerwono maszyna z silnikiem Harleya daleka jest jednak od staroświeckich rozwiązań. Wbudowany moduł GPS i gotowy do odpalenia podtlenek azotu mówią same za siebie. - Syn mi przy nim pomagał, on jest formalnie jego właścicielem - dodaje M. Maciołka.

Konstruktor Koromysła nie napotkał żadnych trudności z rejestracją swojej maszyny. - Wbrew pozorom nie ma jakichś szczególnych problemów. To wszystko jest zgodne z literą prawa. Rejestruje się taki pojazd jako "Sama", czyli samoróbkę. Robi się wtedy dokumentację, zaprasza rzeczoznawcę, trzeba sprawdzić, że ramę spawał ktoś z uprawnieniami - mówi. - Ogólnie cały proces nie trwa jakoś specjalnie dłużej, tylko chodzenia z papierami jest trochę więcej.

W tej chwili tworzy się już kolejny motocykl, także na bazie Harleya. Tym razem trójkołowy - Część jest już zrobiona. To będzie maszyna ekstremalnie "goła". Na szerokich kołach, nie za wielki, bo większość trójkołowców jest wielka, z samochodowymi silnikami. Ten będzie inny - zdradza pan Marek.

W tym, co robi pan Marek widać prawdziwą pasję. Mimo, że prowadzi warsztat samochodowy, to motocykle są jego życiem. - Mogę chodzić w podartych ciuchach, ale nie odmówię sobie kupna jakiegoś rodzynka. Będę rok czasu zbierał na jakiś tam wał rozrządu, ale go kupię - uśmiecha się.

- Na pewno na zlecenie nikomu bym motocykla nie zrobił, a miałem takie propozycje. Bo gdy zaczynam rzeźbić w żelazie, i jakiś mały element robię trzy dni, to czy znajdzie się ktoś, kto zapłaci za całość? Ale jak to się mówi, nie ma rzeczy nie do sprzedania, pozostaje zawsze kwesta ceny. Nie ukrywam jednak, że sentyment mam cały czas, bo trudno nie mieć sentymentu do czegoś, co się tyle czasu tworzyło. Generalnie moje motocykle to nie są rzeczy na sprzedaż - mówi. - Ja to po prostu lubię robić. Jak jakiś znajomy da mi motocykl do przeglądu, to już mnie to tak nie bawi. Bo mnie bawi robienie czegoś od zera - dodaje M. Maciołka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska