MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Ukrainka w Lubuskiem: Szczęście to obecność bliskich

Michał Olszański
Michał Olszański
Gdy tylko wchodzę w internet, od razu czuję ból, żal. I wstyd mi, że nie odczuwałam tego, oglądając np. kilka lat temu podobne obrazki z Syrii. Było mi przykro, źle, ale nic nie rozrywało mnie od środka.
Gdy tylko wchodzę w internet, od razu czuję ból, żal. I wstyd mi, że nie odczuwałam tego, oglądając np. kilka lat temu podobne obrazki z Syrii. Było mi przykro, źle, ale nic nie rozrywało mnie od środka.
Irynę Koriapinę wojna zastała w Polsce. Jest jedną z tysięcy Ukrainek pracujących w naszym kraju. Niedawno udało jej się bezpiecznie ściągnąć do siebie mamę i dwie córki. Mąż, ojciec, brat, krewni i przyjaciele zostali jednak w strefie wojny. Z nami rozmawia o bezsilności, niepewności, strachu, bólu, ale też patriotyzmie, człowieczeństwie, przyjaźni i wdzięczności.

Jak długo trwają pani związki z Polską?
Przyjeżdżam tu od sześciu lat. Kilka miesięcy jestem w Polsce, a potem kilka na Ukrainie. Jedyną dłuższą przerwę miałam, gdy urodziłam młodszą córkę, Kirę, wtedy nie przyjeżdżałam przez rok. Gdy byłam tu, córki (jest jeszcze szesnastoletnia Karina) pozostawały pod opieką babci, która mieszka razem z nami.

Jak trafiła pani do Zielonej Góry?
Na początku przyjeżdżałam do prac sezonowych. Na truskawki, jabłka, głównie w okolicach Warszawy, jak większość Ukraińców w tamtym czasie. Przez przypadek trafiłam jednak do pracy w produkcji, w jednej z firm w Świebodzinie. To już była duża odmiana, przeszłam przez kilka stanowisk. Oczywiście, były to przyjazdy czysto zarobkowe, więc próbowałam znaleźć jakieś dodatkowe zatrudnienie. Zahaczyłam się w jednym z hoteli, w którym po pracy pomagałam w sprzątaniu. Pomogło mi to, gdy praca na produkcji się skończyła. Miałam hotel. Oprócz sprzątania zaczęłam pomagać w kuchni, na zmywaku, obieraku, przy lepieniu pierogów. Potem barmanka, którą tam poznałam, ściągnęła mnie do ośrodka wypoczynkowego. Sprzątałam domki, a w końcu stanęłam za barem. Potem był kolejny ośrodek, ale przez pandemię praca się skończyła. Znalazłam zatrudnienie w eobuwiu w Zielonej Górze i wtedy, przez przypadek, zawarłam najważniejszą, jak się potem okazało, znajomość w Polsce. Pewnego dnia szukałam z koleżanką miejsca w Zielonej Górze, gdzie mogłybyśmy usiąść i porozmawiać. Ja miałam ochotę na kawę, ona na piwo. Ale w kawiarniach nie podają piwa. Kręciłyśmy się więc po Rynku, gdy w pewnym momencie wyszła do nas z klubokawiarni kobieta i spytała, czy może nam w czymś pomóc. Widziałyśmy wcześniej to miejsce, ale że siedzieli tam sami mężczyźni przy piwie, nie wchodziłyśmy. Zaprosiła nas, zaczęłyśmy rozmawiać, a skończyło się na tym, że zaczęłam tam dorabiać wieczorami po pracy, po kilka godzin dziennie. Kobieta, która nas zaczepiła, Becia, okazała się być właścicielką lokalu. Potem wróciłam na Ukrainę, jednak Becia odnalazła mnie tam i zaproponowała pracę u siebie na stałe. Ja już jednak byłam umówiona gdzie indziej. Przez cały czas utrzymywałyśmy jednak kontakt, razem z mężem zaprosili mnie na weekend do Łagowa, czułam ich wsparcie, jakąś bliskość. Skończyło się tak, że ostatnie dwadzieścia dni przed wygaśnięciem wizy pracowałam w Staromiejskiej. Zamieszkałam wówczas u teściowej Beci, która przyjęła mnie u siebie w domu jak córkę. Wtedy po raz pierwszy poczułam się w Polsce nie jak pracownik, ale jak człowiek. We wrześniu, po Winobraniu, pojechałam na Ukrainę, a w tym roku wróciłam.

I niedługo potem zaczęło się mówić o wojnie.
Nie wierzyłam, że coś takiego może nastąpić. Oczywiście, była aneksja Krymu, ale wojna na taką skalę? W XXI wieku? W Europie? To wydawało się nie do pomyślenia. Do ostatniej chwili nie wierzyłam, że wybuchnie, że będą się działy takie straszne rzeczy.

Jak się pani dowiedziała o napaści Rosji?
Jakoś po 4 nad ranem dostałam wiadomość od jednej z nauczycielek córki, na grupie rodziców. Wpadłam w panikę! Zaczęłam wydzwaniać do taty, który mieszka pod Kijowem, do rodziny z pytaniami, czy to prawda, co się właściwie dzieje? Wszyscy byli wystraszeni, córka płakała. A ja nie wiedziałam, co robić. Czy jechać tam? Czy ściągnąć ich tutaj? A może jednak to będzie tylko kilka dni? Na Ukrainie mieszkam w Krzywym Rogu, tam jest jeszcze stosunkowo spokojnie, a podróż - to tysiąc kilometrów do granicy - jest przecież niebezpieczna. Byłam przerażona, przez cztery dni nie spałam, łykałam środki uspokajające, aż w końcu byłam jak warzywo. Nie wiedziałam, co się do mnie mówi, zaczęłam znowu palić.

Wideo: Pomoc Ukrainie. Ten wydział urzędu miejskiego pracuje od rana do wieczora

Kiedy zdecydowała pani, że jednak muszą przyjechać do Polski?
Gdy córka zadzwoniła, że siedzą w schronie. Wiedziałam, że muszę je ratować. Mąż od początku wiedział, że zostanie. Że musi zostać. Ale pojawił się problem. Nie miał kto ich zawieźć do granicy. To kawał drogi, a mąż miał tylko 70 litrów diesla, a więcej nie dało się kupić. Od Ukraińców dowiedziałam się, że jest pociąg z Zaporoża, przez Krzywy Róg, do Lwowa. Mąż przez kilka dni chodził na dworzec, ale te pociągi były tak przepełnione, że czasem nawet się nie zatrzymywały. I wtedy pomogli mi klienci z baru. Staromiejska nie jest jakąś popularną wśród młodzieży dyskoteką. Jest tu dużo stałych klientów, którzy spotykają się od lat. No i jeden z nich, przez jakieś swoje kontakty, załatwił dla nich (mojej mamy i córek) miejsce w autobusie do granicy. Becia pomogła mi zebrać potrzebne pieniądze (2,5 tys. zł). No i pojechaliśmy z jej mężem i jeszcze jednym kolegą (tym, który załatwił autokar) na granicę.

Była już pani spokojniejsza?
Wtedy tyle się we mnie działo naraz, że trudno mi to opisać po ukraińsku, a co dopiero po polsku. Była radość, nadzieja, ale i obawa, strach. Byłam jak wariatka. To był ten moment, że od kilku dni strach, panika, obawa, niepewność dawały już fizyczne objawy. Po prostu bolało mnie w środku, myślałam, że będę musiała iść do kardiologa.

Na granicy musieliście czekać?
Tak. Zresztą nie dopuszczono nas do samej granicy, tylko skierowano do specjalnej hali, gdzie gromadzili się uchodźcy. To był straszliwy widok. Zimno. Wszyscy brudni, głodni, stłoczeni, w panice. Mnóstwo malutkich dzieci. Krzyczą, przepychają się. Rozpacz! Jednocześnie ci, co przyjechali z Polski, krzyczą, że mają miejsca do jakiegoś miasta, dla dwóch osób, dla rodziny z dziećmi, do Wrocławia, do Niemiec… A ja wciąż niespokojna, bo mama nie ma paszportu, dziewczynki też nie miały zgody rodziców na wyjazd, no bo jak miałam podpisać? A jak zatrzymają ich w ostatnim momencie? Ktoś ze Straży Granicznej uspokoił mnie, że na pewno ich przepuszczą.

W końcu się spotkałyście…
Tak. Mama i Karina brudne, zmęczone. Czteroletnia Kira, która przez niemal całą drogę wymiotowała, była tak wymęczona, że spała, jakby była zemdlona, po prostu była bezwładna. Jak ją zobaczyłam w tym stanie, to myślałam, że sama zemdleję. Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że pędząc do nich, po prostu przepycham innych ludzi, nie patrzę na nic. No i w końcu je przytuliłam. I w tym momencie ten fizyczny ból, który ściskał mnie przez tyle dni, po prostu zniknął.Mama opowiadała mi, że po przekroczeniu granicy poczuły się jak w innym świecie - wszyscy uprzejmi, mili, przenosili walizki, pomagali z dziećmi. Już w hali proponowali coś do zjedzenia, wodę, zupę.

Kira się obudziła?
A gdzie tam! Dopiero w połowie drogi z powrotem. Trzymałam ją na rękach, a ona, jakby się jeszcze jej zdawało, że śpi, spytała: „Mama?”. Dziewczyny wzięły ze sobą Niuszę, naszego yorka. Psina całą drogę spędziła w plecaku. Była tak zestresowana, że nawet wypuszczona na siku szybciutko załatwiała potrzebę i wskakiwała z powrotem do torby.Ale tak naprawdę dopiero w Zielonej Górze, u znajomych, gdy wszystkie się wykąpały, ciut odpoczęły, zaczęło być tak normalnie.

Czyli pełnia szczęścia?
Myślałam, że gdy je będę miała przy sobie, to cały strach się skończy. Będzie luz. Ale tak nie jest. Przecież tam ciągle giną ludzie. Mam znajomych, przyjaciół, którzy walczą. Mąż wziął urlop w pracy (jeździ wozidłem, pracuje w kopalni rudy żelaza) i czeka na tzw. drugi pobór. Tata mieszka tuż pod Kijowem. Ma już 68 lat, nie wzięli go do wojska (a to emerytowany pułkownik lotnictwa) i chyba ma depresję.

Ale gdy patrzy pani na córki…
Oczywiście, że to jest szczęście. Wiele rzeczy mi się pozmieniało przez tę wojnę, wiele przewartościowało. Właśnie np. to, że pieniądze, wygody, komfort szczęścia nie dają. Daje je kontakt, możliwość obcowania z najbliższymi. Nauczyłam się cieszyć z rzeczy, których wcześniej nie zauważałam. Ze słońca na niebie, nawet z tego, że oddycham tym lekko wiosennym powietrzem.

Coś jeszcze się zmieniło?
Tak. Tam w środku, w sobie głęboko zaczęłam odczuwać dumę. Dumę z tego, że jestem Ukrainką. Nigdy nie byłam jakoś patriotyczna. Przeciwnie, planowałam wyjechać na stałe do Polski. Ale teraz 90 procent naszych mężczyzn rwie się do walki. Nawet ci, którzy nie chcieli pójść i nie poszli do wojska, teraz mówią, że może nie mają umiejętności, ale pójdą na front, żeby „choć jednego…”. To, co robią oni, co robi prezydent, napawa mnie dumą. I gdyby nie dzieci, to sama bym wróciła, żeby pomóc, choćby na zapleczu, jako sanitariuszka. I nie wiem, czy po tym wszystkim nie wrócę na stałe do Ukrainy… Zaczęłam też uważnie wsłuchiwać się w słowa naszego hymnu. Są piękne.

Dziewczynki zadomowiły się jakoś?
Karinie rozleciał się świat. Ona od przedszkola ma tę samą grupę znajomych. Cieszyli się na bal na zakończenie szkoły. Nic z tego. Od sześciu lat chodziła na korepetycje, żeby dostać się na wymarzoną stomatologię. Teraz… nie wiadomo. Od kilku dni chodzi do szkoły, ma nowych kolegów, koleżanki, uśmiecha się, ale co czuje naprawdę? Może nie chce mnie stresować? Zresztą ja wiem, że mam ogromne szczęście, i czuję duże wsparcie. Mieszkam w lokalu, który udostępnił nam jeden z klientów, dla wszystkich znalazły się ubrania, każdy znajomy chce pomóc. Ale przecież nie wszyscy tak mają. W Ukrainie ciągle są dzieci, które nie mają nic i to po prostu targa człowiekiem. Gdy tylko wchodzę w internet, od razu czuję ból, żal. I wstyd mi, że nie odczuwałam tego, oglądając np. kilka lat temu podobne obrazki z Syrii. Było mi przykro, źle, ale nic nie rozrywało mnie od środka. Z drugiej strony czuję wdzięczność, choć początkowo trudno było mi to wyrazić, przyjąć pomoc. Ale ta wojna, która przyniosła tyle zła, przyniosła też dużo dobra. To, co się dzieje, pokazuje, że tak jak człowiek może drugiego rzucić na kolana, w błoto, tak człowiek może go z tych kolan, błota podnieść.

od 7 lat
Wideo

Temat aborcji wraca do Sejmu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska