Mnichy to niewielka wieś pod Międzychodem. Przy wielu domostwach rosną śliwy. Ich owoce są słodkie jak miód. - Właśnie z takich śliwek są najlepsze powidła - mówią gospodynie mieszając chochlami w ogromnych kotłach, nad którymi unosi się wonny zapach smażonych owoców i palonego drewna.
Smażenie śliwek to lokalna tradycja. Violetta Pokrywka używa do tego kociołka, który przed ślubem dostała od swej matki. Dawniej miejscowe panny dostawały takie garnki w ślubnej wyprawce. - A mama otrzymała go w posagu od mojej babci. Gar ma ponad pół wieku i wytrzyma drugie tyle - zapewnia.
Garnek odziedziczony po mamie i babci nie jest duży. W sam raz na cztery koszyki śliwek. Jak podczas smażenia pierwsza partia owoców zacznie puszczać sok i zamieni się w gęstą maź, V. Pokrywka dosypuje kolejny koszyk węgierek. I tak przez dwa, lub trzy dni. - Cały czas trzeba je mieszać, bo inaczej się przypalą. Na początek należy dolać trochę wody - radzi V. Pokrywka.
Ugościły 2 tys. osób
Garnek ustawiony jest na specjalnym trójnogu nad paleniskiem z cegieł. Obok piętrzy się stos drewna. Najważniejsze są jednak śliwki. Są pomarszczone, aż ociekają sokiem. Przed smażeniem należy je umyć, wydrelować i rozgnieść, żeby łatwiej się rozpuszczały. A potem trzeba tylko mieszać, dosypywać kolejne koszyki owoców i cukier.
- Czym dłużej się je smaży, tym są smaczniejsze. I czym są słodsze, tym mniej cukru potrzeba na powidła - zapewnia Sebastian Więckowski.
Dawniej smażenie śliwek było nie lada wydarzeniem w życiu wsi. Tak, jak wspólne darcie pierza czy wesele. Były śpiewy, gawędy o strzygach i utopcach grasujących nas rzeką Kamionką. Teraz te tradycje kultywują również pracownicy skansenu, który powstał przed dwoma laty w Mniszkach w dawnym folwarku rodu von Unruh. W minioną niedzielę podczas pożegnania lata częstowali gości wyśmienitymi powidłami. Przyjechało ponad dwa tysiące osób, ale starczyło dla wszystkich.
- Zużyliśmy tonę śliwek. Dlatego smażenie trwało aż dwa tygodnie. Ręce mi już opadają od tego mieszania - wyznaje Maria Pawelczyk.
Najlepsze z racuchami
Dwa kociołki z powidłami otaczał tłum łasuchów. Następna kolejka ustawiła się przed ogromną patelnią, na której gospodynie smażyły racuchy. Uwijała się przy niej m.in. Dorota Mamet, szefowa lokalnego stowarzyszenia skupiającego panie z tzw. Trójmiasta, jak miejscowi nazywają Mnichy, Mniszki i pobliskie Tuczępy.
Amatorzy wiejskich przetworów oblegali wiklinowy domek z przetworami. Największym wzięciem cieszyły się właśnie powidła oraz sok z hryćki, czyli z czarnego bzu. - Miał być dżem z dyń, ale w tym roku dynie nie wyrosły - rozkładały ręce gospodynie.
Kolejnymi atrakcjami były pokazy rzemieślników. M.in. tkaczki, kowala i garncarza. Dla mieszczuchów z lubusko-wielkopolskiego pogranicza nie lada gratką był sam skansen. Zgromadzono w nim dawne sprzęty rolnicze i zrekonstruowano warsztaty wiejskich rzemieślników.
- Pokazy organizowane skansenie promują wiejskie tradycje, które wciąż są żywe w naszym regionie - zaznacza Jacek Kaczmarek, który kieruje skansenem.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?