Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

- W Lubieszowie UPA spaliła ludzi żywcem, a kto uciekał został rozstrzelany - wspomnina pani Zofia Ferendz

Redakcja
- Czasami tęsknię za rodzinnymi stronami - przyznaje Zofia Ferendz
- Czasami tęsknię za rodzinnymi stronami - przyznaje Zofia Ferendz fot. Paweł Kozłowski
"Zabraliśmy pierzyny, trochę odzieży i opuszczaliśmy gospodarstwo. Dla bezpieczeństwa szliśmy lasami i przez rzekę Stochód dotarliśmy do chutoru Zareka" - pisze Zofia Ferendz z Lemierzycka pod Sulęcinem. Wspomina wojnę.

Po I wojnie światowej Polacy zaczęli się osiedlać na Wołyniu. Tania ziemia przyciągała biednych ludzi zewsząd. Moi rodzice zakupili gospodarstwo w kolonii Bereżyce. Do Lubieszowa było 10 km drogi, przy której po lewej stronie leżała Reymontówka, a po prawej kolonia Bereżyce. Dalej był majątek, czyli posiadłość ziemska Michała Ordy. A za rzeką Stochód wieś Bereżyce, którą zamieszkiwali prawosławni.

Michał Orda zmniejszał majątek i sprzedawał gorszą ziemię chłopom. To były bagna, zarośla i lasy sosnowe. Ludzie karczowali drzewa, odzyskiwali grunty pod zasiewy. Ręcznie wycinali sosny, by porżnąć je na bale do budowy domów. Siali zboże i sadzili ziemniaki.
Pani dziedziczka z Lubieszowa sprzedawała ziemię chętnym z Choromecka i z dalszych wiosek. Dzieci chodziły do szkoły, młodzież robiła potańcówki. Wszyscy się wzajemnie szanowali, kolegowali. I nie miało znaczenia, że to Polak, a to prawosławny. Ludzie się cieszyli, bo to była Polska.

Zima w ziemiance

1 września 1939 wybuchła wojna. Polacy mieli nadzieję, że Niemcy zrezygnują z walki, że nasi zmuszą ich do odwrotu. Ale armia wroga ogarnęła cały nasz kraj. 17 września ruskie wojsko weszło na teren Polski. Nasze oddziały opuszczały granice wschodnie. Maszerowali żołnierze, oficerowie i dużo wozów załadowanych sprzętem. Ludzie smutni wyszli na drogę i żegnali ich z wielkim żalem.
Za dwie godziny nadleciały ruskie samoloty i rozpoczęły bombardowanie. Rannych opatrywali sanitariusze, a ciężko rannych miejscowi chłopi odwozili do szpitala w Lubieszowie. Jeden z nich, który pochodził z Warszawy, dał tacie adres, by po jego śmierci powiadomić żonę. Jednemu z mieszkańców od bomby spalił się dom, więc wykopał ziemiankę i tak z dziećmi przezimował.

Nadeszły rządy ruskich. Nałożyli kontyngent od hektara: ile mleka, ziemniaków, mięsa, zboża. Na wiosnę zaczęli zsyłać osadników na Sybir. Również na wiosnę zapisywali do kołchozu. A kto nie był chętny, straszyli, że wywiozą na białe niedźwiedzie. Kiedy Niemcy ruszyli na Rosję, kołchozy zostały polikwidowane, ale gospodarze musieli oddawać młode bydło, zboże, ziemniaki.
Ruscy żołnierze szli od Bugu przez bereżyckie lasy i bagna. Prosili o posiłek, nic nie mówili o sobie. Jednego wieczoru przyszło dwóch. Prosili o nocleg w stodole. Tata pozwolił. Do tej stodoły ukradkiem podchodzili następni. Naliczyliśmy ich dziewięciu. Rano mama zaprosiła ich na śniadanie. Wymyli się przy studni i pojedynczo opuszczali nasz dom, by nie zauważyli ich Niemcy.
Ginęli w rowie

Ukraińcy, w związku z wybuchem wojny, mieli nadzieję, że pozbędą się Polaków ze wschodnich terenów, więc weszli w układ z Niemcami. Ci na początku traktowali ich jako cenny materiał dywersyjny. W ten sposób chcieli osłabić pozycje Polaków na terenach okupowanych. Niemcy mieli ukraińską policję po swojej stronie.
Między Lubieszowem a Stochodem był wykopany długi, głęboki rów. Mieszkańcy widzieli, jak prowadzono tam ludzi. Niemcy strzelali, nie patrzyli, czy to Polak, czy prawosławny, posądzając ich, że pomagali partyzantom. Wraz z policją ukraińską zabierali grupami Polaków, Żydów i gnali do rowu. Gładzono też nauczycieli.

O świcie przyszło dwóch po cywilnemu. Rozkazali gospodyni, by obudziła księdza Aleksandra Zająca, bo potrzebny do chorego. Zabrali księdza i zaprowadzili do lasu. Tam został zastrzelony i przykryty gałęziami. Jednak ktoś to widział z ukrycia. Parafianie zrobili trumnę i nocą przewieźli na cmentarz. Na grobie postawiono duży dębowy krzyż. Gdy wracaliśmy z kościoła, szliśmy pod ten krzyż, by pomodlić się za księdza.
U naszej znajomej mieszkał brat Zych z żoną i dzieckiem. Bał się partyzantów. Był szewcem. Wyjechał do miasta. Po pół roku znajomy widział, jak Niemcy prowadzili ich do tego rowu w lesie. Zych miał spuszczoną głowę. Żona niosła dziecko i płakała. Tam ich zastrzelono.

Na kolonii Bereżyce był sklep z żywnością, odzieżą. Własność ruskich. Pewnego razu Niemcy, przebrani za partyzantów, ze znaczkami czerwonymi na czapkach, prosili o ciepłą odzież. Gospodarz, dobry człowiek, Niekrasiewicz, mówi, że można uszyć. A oni, żeby im dał. Więc dał ciepłą czapkę i odjechali. To był podstęp. W lasach w wiosce Czaple u pewnej rodziny mieszkał sklepowy, a dalej jego brat, który miał gospodarstwo. Niemcy zegnali wszystkich do jednego domu. Pokazali czapkę i stwierdzili, że pomagają leśnym bandytom. Odczytali wyrok śmierci. W tym czasie żona sklepowego z dzieckiem wyszła drugimi drzwiami na drogę. Tam na warcie stał Niemiec. Widząc ją, odwrócił się tyłem. Kobiecie nogi uginały się ze strachu, że ją zawróci. Przeszła powoli... Niemcy wyprowadzili te trzy rodziny pod ścianę domu i zastrzelili 12 osób. Z wioski zegnali chłopów z furmankami i ładowali towar ze sklepu i zboże z tych dwóch gospodarstw. Bydło pognali i odjechali. Z tych rodzin ocaleli dorośli synowie, którzy poszli do lasu, by drewno na opał naszykować, i ta kobieta z dzieckiem, której Niemiec niby nie zauważył.

Wyrżną wszystkich

Latem 1943 przychodziły wieści, że na południu Wołynia banda UPA Polaków morduje. W naszych stronach też ginęli ludzie. Jednej nocy przyszli po cywilnemu z bronią i zabrali ciepłą odzież, kożuch, obuwie i poduszki. Sąsiadowi prośną maciorę zabili i wzięli. Ludzie w popłochu zaczęli uciekać za Stochód, tam przyjeżdżali partyzanci i było bezpieczniej. Cała młodzież poszła do partyzantki, do oddziału Wandy Wasilewskiej pod dowództwem Fiodorowa.

Moim rodzicom szkoda było opuszczać gospodarstwo. Ukrywali się w lesie. Do domu przychodzili coś ugotować i krowy pozaganiać do obory. Jednego ranka psy zaszczekały, to my uciekli do lasu. Dom był zamknięty na kłódkę. Wróciliśmy wieczorem. Kłódka zerwana. Co lepsze z domu wyniesione. Nawet powłoki z pierzyn. Konia z wozem też zabrali. Mama poszła do sąsiada, który był prawosławnym Poleszukiem, po zapałki. Chciała coś ugotować. A sąsiad mówi: "Uciekajcie, bo was szukają. Mają wszystkich Polaków wyrżnąć. Janka Andrzejaka wraz z matką złapali i zabili". Mama już zapałek nie brała, tylko nasypała zboża kurom w szopie i wlała wody. I zaniosła zegar do sąsiada. Bo to pamiątka. Rodzice brali ślub w 1924 roku i kupili zegar, by wybijał im wspólne godziny życia. Rodziców już nie ma, a zegar wybija godziny w moim domu.

Po przestrodze sąsiada zabraliśmy pierzyny, trochę odzieży i opuszczaliśmy gospodarstwo. Dla bezpieczeństwa szliśmy lasami i przez Stochód dotarliśmy do chutoru Zareka. Przyjął nas poleski gospodarz, dał miejsce w szopie na nocleg.
Walka przy młynie

W połowie października niemieckie wojska z ciężkim sprzętem jechały zlikwidować partyzantów. Zanim przeprawiły się przez Stochód, stoczyły z nimi walkę. Partyzanci cofnęli się za rzekę Styr. Niemcy przenocowali, a odjeżdżając, spalili całą wieś Bereżyce.

Jednej nocy pod koniec lata ukraińska policja uciekła z bronią do lasu. Niemcy z Lubieszowa wyjechali. Miasto zostało bez opieki. W Lubieszowie był młyn, gdzie partyzanci mełli zboże na mąkę. Banda ukraińska wykorzystała ten moment i napadła. Było czterech zabitych. Partyzanci wzmogli siły i rozpoczęła się zacięta walka. Wielu Ukraińców zginęło. Spaliła się cerkiew, parę pocisków trafiło w kościół. Między cerkwią a kościołem był plac. Tam pochowano tych czterech partyzantów. Na parafii był 76-letni ksiądz. Gdy szedł z kościoła, obok tych mogił mina urwała mu piętę. Wdała się gangrena i po paru dniach zmarł. I tak ludzie zostali bez księdza.

Była już późna jesień. Wszyscy zaczęli wracać do domów, by młócić zboże, kopać ziemniaki. A moja mama mówi: "Jeszcze nie, my wrócim później". Może to nas uratowało... 9 listopada o świcie banda UPA okrążyła Reymontówkę. Wielu ludzi zostało zabitych. Gdy usłyszeli strzały, zostawili cały dobytek i uciekali. W Lubieszowie mieszkańcy byli zegnani do jednego budynku, który został obłożony słomą i podpalony. Spłonęli żywcem. A kto uciekał, został rozstrzelany.

Mokotów z baraków

Polacy uciekli za Stochód. Ukrywali się w lasach i chutorach. Pod koniec listopada wrócili partyzanci, dali ludziom powozy i przewieźli bliżej siebie. Tata nałamał chojny, ułożył na ziemi i tak przespaliśmy pierwszą noc i następną pod gołym niebem. Mężczyźni cięli drągi, z których budowano baraki, okładano wrzosem i obrzucano ziemią. Trzecia noc była już przespana w baraku.

Zaczęła się zima. Ludzi przybywało. Między sosnami powstawały coraz to nowe baraki. Jeden ich zespół nazwano Warszawa, a drugi - 200 metrów dalej - Mokotów. Tu mieszkało 75 rodzin, w tym ja z siostrą i rodzicami. Kobiety paliły ognisko i gotowały coś do jedzenia. Pewnego dnia niemieckie samoloty zauważyły dym i zaczęły bombardowanie. Wszyscy w popłochu rozbiegli się, jeden człowiek zginął. Ruskie politruki zabroniły palić ogień w dzień. Ludzie chodzili do swoich domów, żeby przynieść ziemniaki i okna do tych baraków. Młody chłopak poszedł i już nie wrócił.

Politruki zabrali resztę mężczyzn do partyzantki, mojego tatę również. Zostały same kobiety z dziećmi. Co tydzień przyjeżdżali ruskie i czytali wiadomości: że Niemcy coraz słabsi i front się przybliża i że część partyzantów musi wyjechać.
Pod koniec marca 1944 ludzie zaczęli chorować na tyfus. Z "Mokotowa" zmarło osiem osób. Ile z "Warszawy", to nie wiem. Jedną rodzinę znałam. Zmarło tam dwoje dzieci, pochodzili z Choromecka. Pochówek wyglądał tak, że w wykopany dół wrzucano chojnę, ciało owijano w płachtę, kładziono na tę chojnę i zasypywano ziemią.

Front się zbliżał, partyzanci pojechali w Janowskie Lasy. Ludzie po sześciu miesiącach zaczęli opuszczać leśne osiedle. Mama była chora na tyfus. Jak zdrowiała, pod koniec maja wróciliśmy do wioski. Naszego domu nie było. Został rozebrany na wzmocnienie okopów na polu. Miesiąc mieszkaliśmy na kolonii. Ruskie wojsko wysiedlało wszystkich z chutorów i polskie rodziny wywożono do Kuchockiej Woli. Gdy front się odsunął, ludzie wracali do Lubieszowa. Rodziny, co miały konie, zjeżdżały z różnych stron na Białoruś, a stamtąd w Lubelskie. Ci, co uciekli bez koni, zostali w Lubieszowie. Zajmowali po Polakach domy, gdzie były gołe ściany. W jednym takim zamieszkaliśmy. Siedem rodzin, 26 osób, kuchnia i trzy pokoje.
Koniec tułaczki

Najgorsza była zima w grudniu. Dzieci ciężko chorowały. Te większe wyzdrowiały, dwoje zmarło: 6- i 4-letnie. Zmarła również niewidoma kobieta, która miała 24 lata. Bardzo biednie żyły te matki z dziećmi. Co dnia zupa, kilka kartofli i zacierki z żytniej śruty bez soli. Kobiety poszły do pracy. Sprzątały biura, ulice, robiły swetry na drutach. A dziewczyny na pocztę. Tam też pracowała moja siostra jako telefonistka. Za te ruble były ziemniaki i chleb.

Motficki z żoną pojechał na Zarekę, żeby przywieźć paszy dla konia i dzieciom coś do jedzenia. I nie wrócili, zabito ich. Wojskowi z Lubieszowa, gdy wybierali się pojedynczo na wioski, też byli mordowani. Kto do powiatu jechał, nie wracał. W mieście była duża sala i jednego dnia przywieziono siedmiu zabitych żołnierzy. Leżeli w trumnach. Żal było patrzeć. Tacy młodzi i zginęli.
W lipcu przyjechała komisja i wydawała papiery na wysiedlenie Polaków. 15 lipca 1945 pod ochroną policji wyszliśmy z Lubieszowa. Na naszych koloniach nie było już domów po Polakach, zostały tylko puste pola. Po dziennym marszu doszliśmy do Głuszy. Tam był pierwszy nocleg. Dobrano ludzi i ruszyliśmy do Kamienia Koszyrskiego. Tam drugi nocleg. Ludzi zebrano z miasta i powędrowaliśmy dalej. Jeszcze w dwóch wioskach nocowaliśmy i doszliśmy do Kowla, na stację towarową. Czekaliśmy na pociąg dwa tygodnie. Każdy zrobił z gałęzi taki szałas, żeby deszcz nie padał. Gdy pociąg podstawiono, po pięć rodzin kierowano do wagonu.

I tak się skończyła dwuletnia tułaczka po tych lasach i obcych kątach. Ludzie schorowani żegnali tę wypracowaną wołyńską ziemię. Zginęło tam tysiące Polaków. Ta resztka jechała w nieznane, na zachód, by znów od nowa się dorabiać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska