Andrzej Flügel

Dwaj zielonogórscy żużlowcy zabili. Dla pieniędzy

Rozpoczynamy cykl pitawali, historii zbrodni sprzed lat. Wkrótce sprawa cygańska, później historia Carringtona i zabójstwo Jancarza Fot. 123rf Rozpoczynamy cykl pitawali, historii zbrodni sprzed lat. Wkrótce sprawa cygańska, później historia Carringtona i zabójstwo Jancarza
Andrzej Flügel

Ta szokująca sprawa przykuła uwagę niemal wszystkich, nie tylko kibiców czarnego sportu. Dwaj żużlowcy zostali oskarżeni o brutalne morderstwo, za które poszli na długie lata do więzienia.

Policyjny komunikat ukazał się 8 lutego 1992 roku w "Gazecie Lubuskiej". Chodziło o zaginionego 31 stycznia w Zielonej Górze 25-letniego Jacka O. Ponieważ posiadał on także obywatelstwo niemieckie, do poszukiwań włączył się Interpol i policja niemiecka. Komunikat, jakich wiele i nikt wówczas nie przypuszczał, że to początek sprawy, która poruszyła wszystkich.

Posłuchaj Andrzeja Fluegela, kierownika działu sportowego "Gazety Lubuskiej", który relacjonował dla prasy proces

Bomba wybuchła 10 marca rano. Człowiek jadący drogą z Krępy do Łężycy dojrzał w dość bliskiej odległości od pobocza wystającą z piasku... ludzką dłoń. Na przegubie był zegarek, który jeszcze chodził. Wszczął alarm. Zwłoki były zakopane bardzo płytko. Okazało się, że był to poszukiwany Jacek O. Policja pracowała już nad tą sprawą dość intensywnie. Przypuszczała, że długa nieobecność Jacka O. i brak kontaktu z rodziną nie jest wynikiem jakiegoś nagłego wyjazdu, czy też chęci zmiany otoczenia, tylko powody są zgoła inne. Nie było więc to tylko zwykłe zaginięcie i od pewnego czasu szukano zwłok. Zaczęto nawet przeczesywać pobliskie lasy. Śledczy mieli też podejrzenia. Sprawa ruszyła do przodu. Tego samego dnia, po południu, został zatrzymany znany zielonogórski żużlowiec Zbigniew B., a późnym wieczorem jego kolega z drużyny, Marek M.

Zrzucali winę na sobie

To był szok nie tylko dla świata sportowego. Obaj w chwili zatrzymania mieli po 24 lata. Zbigniew B. należał do czołowych zawodników ówczesnego KS Morawski, Marek M. był żużlowcem z tak zwanej drugiej linii. Pierwszy z nich był wcześniej reprezentantem Polski, wyróżniał się w meczach ligowych i wróżono mu wielką karierę. Obaj nie mieli dotąd żadnych zatargów z prawem, byli znani, dobrze im się wiodło, uprawiali popularny w mieście sport. Szok, jakiego wszyscy doznali po aresztowaniu, które okazało się nieprzypadkowe, powiększał się w miarę ujawniania kolejnych informacji. Okazało się, że Jacek O. został zamordowany w kawalerce Zbigniewa B. niemal w samym centrum miasta, przy ulicy Krzywoustego. O przypadku czy uderzeniu zadanym w kłótni nie mogło być mowy. Jacek O. otrzymał pięć ciosów metalową rurką o długości 50-60 cm, które "spowodowały pęknięcie pokrywy i podstawy czaszki oraz wylew podpajęczynówkowy", jak głosił policyjny komunikat.

To był szok nie tylko dla świata sportowego. Obaj w chwili zatrzymania mieli po 24 lata. Zbigniew B. należał do czołowych zawodników ówczesnego KS Morawski, Marek M. był żużlowcem z tak zwanej drugiej linii

Po morderstwie sprawcy usiłowali zawinąć zwłoki w dywan typu "Kowary". Okazał się za krótki, użyli więc koca. Nocą wywieźli je i zakopali przy drodze Krępa - Łężyca. Od razu przystąpili też do usuwania śladów. Narzędzie zbrodni schowali w piwnicy, rzeczy poplamione krwią porozrzucali po śmietnikach w różnych częściach miasta. Dywan przecięli i też wyrzucili. Plamy krwi z mebli ścian sufitu i podłogi usunęli. Niemal niezwłocznie przystąpili do malowania mieszkania. Działali wspólnie, ale ich jedność pękła przy pierwszym przesłuchaniu. Obaj szybko przyznali się do udziału w zabójstwie, ale jak to bywa, umniejszali swoją rolę twierdząc, że sprawcą był kolega, a przesłuchiwany tylko pomógł wywieźć zwłoki i zatrzeć ślady.

Umowa kupna-sprzedaży

W miarę odsłaniania szczegółów tej zbrodni wyłaniały się niskie motywy obu podejrzanych. Okazało się, że powodem było ówczesne 33 miliony - dziś, po denominacji, 3,3 tys. złotych. W listopadzie Zbigniew B. kupił od Jacka O. niebieskiego opla omegę. Umówili się na 90 milionów (9 tys). Zbigniew B. nie miał pieniędzy, dał jedynie zaliczkę 6 milionów (600 zł). Resztę miał zapłacić 1 grudnia 1991 roku. Tego dnia dopłacił tylko milion (100 zł). Panowie dogadali się, że do końca grudnia Jacek O. dostanie kolejną sumę, a ostateczne rozliczenie nastąpi do końca stycznia. Rzeczywiście jeszcze przed świętami Zbigniew B. dopłacił 50 mln (5 tys.) które uzyskał ze sprzedaży starego pojazdu. Pozostały 33 mln (3,3 tys). Umowa była tak skonstruowana, że jeśli Zbigniew B. nie zapłaci reszty pieniędzy w terminie, auto wraca do Jacka O. i przepada cała zaliczka, jaką wcześniej B. wpłacił. Styczeń mijał, Jacek O. dopytywał się o pieniądze, czas naglił.

Kto zadawał ciosy?

W końcu umówili się właśnie 31 stycznia u Ewy, wówczas dziewczyny Zbigniewa B. Był tam jeszcze Marek M. z żoną i Jacek O. Potem panowie pojechali do mieszkania B. sfinalizować transakcję. Długo nie wracali, więc panie pojechały na ulicę Krzywoustego. Nikt im nie otworzył. Właśnie, co stało się za zamkniętymi drzwiami? Wyjaśnił to trwający ponad dwa lata proces sądowy. Zeznania obu oskarżonych były podobne jeśli chodzi o spotkanie, jego początek i wszystko, co było po śmierci Jacka O. Za to kompletnie sprzeczne jeżeli dotyczyły samego feralnego zdarzenia. Marek M. twierdził, że usiadł w fotelu naprzeciw Jacka O., a Zbigniew B. krążył po pokoju. Czytali umowę kupna - sprzedaży samochodu, B. podał mu jakąś kartkę, a po chwili wyciągnął spod telewizora metalową rurkę i uderzył O. w głowę. Ten dawał jeszcze oznaki życia, ale B. uderzył go rurką jeszcze kilka razy. M. zeznawał, że był jak sparaliżowany, chciał uciekać, ale nie mógł. Potem wywieźli zwłoki i zaczęli zacierać ślady. Zbigniew B. opowiedział sądowi zupełnie coś innego. Zeznał, że kiedy poszedł do kuchni robić kawę, usłyszał szamotaninę w pokoju. Przybiegł, by ich rozdzielić. Obaj zachowywali się agresywnie, były jakieś kopniaki i ciosy. Uspokoili się, więc poszedł dokończyć robienie kawy. Usłyszał jednak krzyki i kiedy wszedł, zobaczył, że M. zadaje O. ciosy w głowę. Pobiegł do kuchni po mokry ręcznik, żeby przetrzeć krwawiącego. Wtedy M. powiedział, że O. jeszcze się rusza i trzeba poprawić. I tak zrobił. Potem jedynie pomógł koledze usunąć zwłoki.


Marek M. twierdził, że usiadł w fotelu naprzeciw Jacka O., a Zbigniew B. krążył po pokoju. Czytali umowę kupna - sprzedaży samochodu, B. podał mu jakąś kartkę, a po chwili wyciągnął spod telewizora metalową rurkę i uderzył O. w głowę. Ten dawał jeszcze oznaki życia, ale B. uderzył go rurką jeszcze kilka razy. M. zeznawał, że był jak sparaliżowany, chciał uciekać, ale nie mógł. Potem wywieźli zwłoki i zaczęli zacierać ślady. Zbigniew B. opowiedział sądowi zupełnie coś innego

Sąd orzekł: winni

Proces ciągnął się ponad dwa lata, było wiele odroczeń, chorowali obrońcy oskarżonych. W jego trakcie wyszło na jaw, że Zbigniew B. próbował przerobić pistolet gazowy na broń z ostrymi nabojami kaliber 9 mm, co przekonało sąd, że chciał zgładzić O., używając właśnie pistoletu. Kiedy się nie udało, zrobił to w inny sposób. Wprawdzie obaj oskarżeni obwiniali się wzajemnie o dokonanie zabójstwa, ale sąd uznał, że sprawcą był Zbigniew B. a jego motywem były tylko i wyłącznie pieniądze, jakie miał oddać Jackowi O. Marek M. nie znał ofiary i nie miał żadnego motywu. Niemniej jednak sąd uznał, że oskarżeni działali wspólnie i w porozumieniu, bo M. pomagał B. w próbie przeróbki pistoletu gazowego, a także w zacieraniu śladów. Zbigniew B. otrzymał wyrok 25, a Marek M. 15 lat więzienia. Później sąd apelacyjny zmniejszył wyrok M. do 11 lat, a w przypadku B. pozostawił go w mocy. Przewodniczący składu sędziowskiego powiedział, że obaj, a zwłaszcza B. mieli więcej niż dobre warunki materialne. Jednakże prowadząca do zbrodni pogoń za pieniądzem zaprowadziła ich na ławę oskarżonych. Sport, który uprawiali profesjonalnie, nie ukształtował niestety ich charakterów. Sąd stwierdził, że w ich klubie, czyli w KS Morawski, niewiele czyniono dla ludzi, którzy znaleźli się na zakręcie życiowym.

Mógł to mieć po jednym meczu!

Słowa sędziego podsumowały niejako dyskusję, która toczyła się od momentu zatrzymania obu żużlowców. W końcu ohydnej zbrodni dopuściły się nie osoby ze środowiska przestępczego, a sportowcy, ludzie będący na świeczniku, znani i podziwiani. Szokujące były niskie motywy, bo przecież przyczyną zabójstwa, jak ustalono ponad wszelką wątpliwość, było dzisiejsze 3,3 tys. zł! Prezes Zbigniew Morawski, kiedy o tym usłyszał, powiedział tylko, że Zbigniew B. tyle mógł spokojnie zarobić w jednym meczu ligowym. To jego zdanie było później wielokrotnie cytowane. Wówczas sport zawodowy dopiero raczkował. Pojawiły się więc opinie, często jeszcze tchnące starymi czasami, o roli wychowawczej klubu i braku pracy z młodymi ludźmi. W komentarzach pisano o różnych wcześniejszych sprawkach, jakie mieli zawodnicy zielonogórskiego klubu, zbyt łatwo i efekciarsko łączono wypadki na torze, z tym, czego dopuściła się ta dwójka. Wszystko to biło w klub i jego wizerunek. KS Morawski wydał oświadczenie: "Zarząd klubu zwraca się do wszystkich, którym droga jest sprawa sportu żużlowego, o zachowanie umiaru i koniecznej w takich sytuacjach rozwagi. Poszukiwanie taniej sensacji i rozbudzanie namiętności w obliczu ludzkiej tragedii może przynieść dodatkowe krzywdy i ból".

Ale fali spekulacji już nie dało się zatrzymać. W sumie proces, który ujawnił kulisy działania obu żużlowców, odsłonił przebieg wypadków feralnego popołudnia, a także ustalił motyw zabójstwa, nie odpowiedział na szereg wątpliwości. Na przykład jak oskarżony Zbigniew B. wyobrażał sobie uniknięcie choćby pytań policji o Jacka O., skoro rodzina zamordowanego wiedziała o ich spotkaniu i był ostatnią osobą, która widziała go żywego? Czemu wybrał tak drastyczne rozwiązanie, skoro jak stwierdził prezes jego klubu, sumę brakującą do zakończenia transakcji mógł mieć po jednym meczu ligowym? Albo działanie Marka M. Wiadomo, że w koleżeńskim duecie wiodącą rolę miał Zbigniew B. Pytano jednak, jak daleko lojalność wobec kolegi przysłoniła mu realną ocenę sytuacji i czy nie przewidywał, jakie czekają go konsekwencje? To mogliby wyjaśnić oskarżeni. Niestety, wprawdzie odpowiadali na pytania sądu, ale na głębszą refleksję i ocenę swego postępowania się nie zdobyli.

Nie zabiłem go!

Śledziłem sporą część tego procesu osobiście. Interesowała się nim cała Polska. Wysyłałem korespondencje do katowickiego "Sportu", a w naszej redakcji opisywał go, nieżyjący już, redaktor Zbigniew Szydłowski. W miarę jak sąd osłaniał kolejne fazy działania oskarżonych, wyłaniał się smutny obraz braku refleksji, dążenia do załatwienia swojej sprawy za wszelką cenę, nawet kosztem życia ludzkiego. Jeden ze świadków z kręgu Jacka O. powiedział "Jacek miał pieniądze. Gdyby wiedział, że zostanie zabity za taką drobną sumę, to pewnie by oddał mu to auto za darmo. Coś takiego nie powinno się zdarzyć". Zdarzyło się. I to obok nas, a zrobili to ludzie, wobec których nikt nie przypuszczał, że mogą się dopuścić czegoś takiego.
Po uprawomocnieniu się wyroku odwiedziłem w więzieniu we Wrocławiu Zbigniewa B. Pogadaliśmy, a wywiad znalazł się na łamach "GL". Kiedy już skończyliśmy i przyszedł strażnik, żeby odprowadzić B. do celi, powiedziałem "Panie Zbigniewie. Wyrok jest prawomocny i nic już go nie zmieni. Obiecuję, że tego, co pan mi teraz powie, nie opublikuję w gazecie. Zrobił pan to?". Spojrzał na mnie i powiedział "Nie zabiłem go"...

Andrzej Flügel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.