Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przeżył Sybir i drugą wojnę światową. - Pieszo szedłem, z karabinem w ręku... - mówi 89-letni kombatant z Nowej Soli

Jakub Nowak 68 387 52 87 [email protected]
- Pieszo szedłem, z karabinem w ręku... - wspomina dziś 89-letni kombatant, Grzegorz Sajewicz. - Musiałem jednak bronić siebie, żeby obronić ojczyznę...

- Wie pan, ja doskonale pamiętam czym jest głód, chłód i ubóstwo. Bywało, że musiałem jeść trawę, walcząc o przetrwanie. Przeżyłem zsyłkę na Sybir, później walki na froncie... - pan Grzegorz zawiesza na chwilę głos...

Jest wtorek, 5 maja, kilka dni przed 70. rocznicą zakończenia II wojny światowej. Siedzimy razem w salce nowosolskiego koła Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych. Emocje, które krążą w powietrzu podczas jego opowieści, pomimo upływu tylu lat, wciąż są ogromne.
- Jako kombatanci, jesteśmy już właściwie na wykończeniu. Wie pan, czas robi swoje... - dodaje mi po chwili 89-letni mężczyzna.
- Pamięć o was nie może jednak zginąć - odpowiadam szybko, mocno jednak zakłopotany tym smutnym, choć jakże prawdziwym stwierdzeniem...
- To opowiem panu, jak to było...

Zsyłka na Sybir
Grzegorz Sajewicz urodził się w 1926 roku na Polesiu. Jego ojciec był rolnikiem, poza nim w domu była jeszcze trójka młodszych braci. Do 1939 roku życie przebiegało normalnie, jak na tamte czasy. Sytuacja zmieniła się jednak diametralnie, gdy na tereny wkroczyły wojska radzieckie. - Przez dwa lata po zajęciu przez nich tej ziemi, uczęszczałem do szkoły rosyjskiej, dodatkowym językiem był też białoruski - mówi mi 89-latek.
Względny spokój skończył się 19 czerwca 1941 roku, około godz. 22.30, gdy do ich domu załomotał enkawudzista wraz z dwoma cywilami. - Byłem akurat sam w domu z braćmi, którzy na ich widok zaczęli płakać. Pod pozorem szukania broni "przetrzepali" dom. Gdy ojciec wrócił skontrolowali go, a następnie dali nam dwie godziny na zabranie swoich rzeczy... - opowiada pan Grzegorz.

Nie mieli złudzeń, wiedzieli, że trwają deportacje... - Zawieźli nas na dworzec. Dojechaliśmy najpierw do Mińska, a później dalej i dalej, coraz bardziej na wschód - wspomina mężczyzna. W wagonie było około 40 osób, na stacjach dawano im czasem do wiadra "berbeluchę", ni tu zupę, ni strawę, ot żeby mogli się choć trochę posilić... Później przesiadka na statek i w końcu, po kilku dniach wylądowali w Kołpaszewie nad rzeką Ob. Tam enkawudziści segregowali ludzi dając im przydziały w konkretne miejsca na zsyłkę. Jego rodzina trafiła ostatecznie w głąb azjatyckiej tajgi w okolice trzech niewielkich wiosek, wybudowanych w roku 1933 przez "zabajkałowców", czyli chłopów, którzy sprzeciwili się kolektywizacji.

Zobacz też: ITAKA. Zaginieni Lubuszanie. Sprawdź czy widziałeś kogoś z nich i możesz pomóc? (zdjęcia)

Głód zagląda w oczy

Klimat był koszmarny, nikt nie ustrzegł się przed śmiercią w rodzinie... - Jedni nie mieli ojców, inni matek, jeszcze inni dzieci... - opowiada pan Grzegorz. Już na drugi dzień, jako 15-letnie dziecko musiał iść do ciężkiej pracy w tajdzie. - Wróciłem cały zakrwawiony, wszędzie było pełno owadów. W końcu macocha zrobiła mi zasłonę z firanki chroniącą twarz, którą dodatkowo smarowało się dziegciem, który odstraszał meszki i inne komary - wspomina dziś mężczyzna.
Enkawudziści zaproponowali jego ojcu, aby był tzw. "sprawozdawcą" sytuacji na wsi. Mówiąc wprost: żeby donosił. Nie zgodził się. Wyjęli papier i kazali mu podpisać 25 lat zesłania...

W międzyczasie wybuchała jednak wojna między Niemcami a ZSRR, doszło też do amnestii, dzięki której otrzymali prawo poruszania się po terytorium rosyjskim, choć co najmniej 500 km od frontu. Postanowili wykorzystać okazję. Pieszo pokonali około 80 kilometrów przedzierając się przez groźną tajgę. Dotarli nad wodę, udało im się wsiąść na statek płynący w kierunku Tomska. Po dotarciu na ląd błąkali się jednak w okolicy przystani w jednej z małych miejscowości, bez skutku próbując znaleźć pracę, aby zarobić na jedzenie, bez skutku szukając dachu nad głową. - Byliśmy "zsyłkowcami", tamtejsi ludzie patrzyli na nas niepewnie - wspomina mężczyzna. W końcu sześcioosobową rodzinę przygarnęła jedna z kobiet. - Udało nam się też w końcu zatrudnić z ojcem w radzieckim odpowiedniku "gieesów". Bracia z kolei przebywali w sierocińcu w Tomsku utworzonym po tym, jak rząd Sikorskiego dogadał się z Majskim. Pracowali ciężko. Po czasie sytuacja zaczęła się nieco polepszać, dostawali m.in. jedzenie i starą odzież po utworzeniu w 1943 roku UNRRA. Rozpoczął się także pobór do wojska i zaczęto wydawać dokumenty. - Przez pomyłkę prawie zrobiono mnie Rosjaninem, jednak na szczęście udało mi się to odkręcić - wspomina dziś mężczyzna. Chciał pójść na front wraz z ojcem. Do armii Andersa już nie zdążyli, jednak wyruszyli razem na statek do formowanych oddziałów Ludowego Wojska Polskiego. Ze względu na brak odpowiednich papierów pan Grzegorz został jednak zawrócony do domu. Nie zraził się. Odczekał i zgłosił się pół roku później, gdy skończył 18 lat.

Płonęła Warszawa
W 1944 przydzielono go do szkoły podoficerskiej skąd trafił do 4. dywizji piechoty formowanej w rejonie Sum. - Zarówno szkolenia jak i późniejsze akcje wojskowe były niezwykle ciężkie. Na początku skierowano nas na Wołyń, skąd był wymarsz w kierunku Lublina, już na front - opowiada pan Grzegorz. W mieście, przed wymarszem, jego dywizję wizytował Nikita Chruszczow, który był wówczas komisarzem frontowym.

Dotarli pod stolicę... - Okopaliśmy się jesienią 1944 roku nad Wisłą. Po drugiej stronie widzieliśmy, jak płonęła Warszawa... - wspomina dziś mężczyzna. Pomimo odległości Niemcom udało się zabić m.in. jego kolegę, któremu kula przeszyła pierś.
Z czasem został mianowany zastępcą plutonu jednostki specjalnej, składającej się z około 80 ludzi. Po kolei zdobywali kolejne przyczółki czując świst kul nad głowami.

Zobacz też: Leśniczy znalazł skarb - ponad 6 tys. monet!

Taka była wojna...

- Walki były bardzo ciężkie, sytuacja często dramatyczna i szalenie niebezpieczna. Trzeba było jednak wykonywać rozkazy... Raz dowódca kompanii kazał nam zaatakować bunkier. Walki były intensywne, przenosiły się z lasów na pole, przedzieraliśmy się przez błoto, które sięgało do kostek, walcząc o każdy skrawek ziemi. Podczas jednego z natarć była okropna wymiana ognia, moi koledzy zaczęli padać trafieni kulami, przerzedzało się coraz bardziej wśród nas... W pewnym momencie pobiegłem w stronę drogi, gdy nagle wyskoczyło przede mną trzech Niemców. Próbowali mnie zabić granatami, szybciej jednak oddałem w kierunku każdego z nich strzały. Raz, dwa, trzy... - pan Grzegorz zawiesza na chwilę głos, patrząc na mnie niepewnie...

- Taka była wojna... - komentuję. - Tak, taka była wojna - odpowiada mi tym samym. - Jeśli ja nie zabiję jego, to on zabije mnie - dodaje...
Widoki często były makabryczne. - Wchodząc na niektóre tereny włosy stawały nam dęba. Zryte pociskami pola, człowiek leżący na człowieku... - opowiada. - Podczas jednego ze szturmów dostaliśmy rozkaz, aby zaatakować, choć wyglądało to na czyste samobójstwo. Nie chcieliśmy iść bez żadnej osłony, więc jeden z Rosjan wyskoczył lżąc na nas i grożąc zastrzeleniem na miejscu. Ostatecznie najpierw wyjechały czołgi, za którymi mogliśmy się schować - opowiada.
Podczas długiej wędrówki dotarli do Kołobrzegu, który zdobyli. - Pamiętam, że obiecano mi wtedy miesiąc urlopu, gwiazdki bez egzaminu i najwyższe odznaczenie, ale ostatecznie na obietnicach się skończyło - wspomina pan Grzegorz. Front przesuwał się dalej, na zachód, a mężczyzna posuwał się cały czas wraz z nim...

Co ja jestem winien?!
Koniec wojny zastał go na przedmieściach Berlina. W wojsku był jeszcze do 1946 roku, czyli do momentu, gdy jego rodzina osiadła w Kotlinie Kłodzkiej, gdzie również osiadł chwilowo wraz z nią. Trochę handlował, prowadził biznes, ostatecznie po jednym ze szkoleń w Poznaniu został skierowany do Nowej Soli, na kierownika radiowęzła. Pracował czynnie w telekomunikacji do roku 1982...

- W związku kombatantów byłem zawsze. Byłem również prezesem Związku Inwalidów Wojennych. Ludzie zaczęli jednak wymierać, więc te instytucje powoli znikają - mówi mi, kończąc powoli swoją historię.

- Myśli pan, że ludzie potrafią dziś docenić waszą walkę z niemieckim okupantem? - pytam go jeszcze.
- Myślę, że tak. Sam dostałem niedawno od kolegów mojego wnuka taki medal, gdy dowiedzieli się o moich przeżyciach. Chociaż są też i łotry, ci, którzy opluwają i lżą na ludowe wojsko. Tylko, panie, co ja jestem winien?! Miałem 15 lat jak mnie zatransportowali na Sybir, przeżyłem głód, chłód i nędzę. Nie każdy miał możliwość trafić do Andersa - mówi wzburzony, z widocznymi emocjami. - Pieszo szedłem, z karabinem w ręku. Wcale nie myślałem o tym, czy będę lewicowcem czy solidarnościowcem. Broniłem po prostu siebie, żeby obronić naszą ojczyznę...

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska