Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rafał Czarkowski: Coś się nam udało. To były piękne lata

Andrzej Flügel 68 324 88 06 [email protected]
Rafał Czarkowski w momencie największego triumfu: zdobycia przez Stelmet mistrzostwa Polski.
Rafał Czarkowski w momencie największego triumfu: zdobycia przez Stelmet mistrzostwa Polski. Tomasz Gawałkiewicz
Rafał Czarkowski przestał być prezesem SSA Grono. Jak wspomina czas, kiedy występował na parkiecie, był trenerem i działaczem?

- Jak zaczęła się twoja przygoda z basketem?
- Dość późno, bo dopiero w siódmej klasie szkoły podstawowej. Chodziłem do tak zwanej szkoły ćwiczeń przy ul. Moniuszki. Naprzeciw była sala Zrywu, gdzie mieliśmy WF. Często podczas zajęć graliśmy w kosza. Spodobało nam się.

- Tak późno zaczynałeś?
- Tak. Wówczas nie było tak jak dzisiaj, a talenty objawiały się w szkole na zajęciach albo rozgrywkach międzyszkolnych.

- Co było potem?
- Mnie i kilku chłopaków wypatrzył znany trener młodzieży Maciej Pawłowski. Za jego namową poszedłem do Technikum Elektrycznego i zacząłem grę w Zrywie. Dalej poszło zwykłym trybem. Przeszedłem do Zastalu, występowałem w juniorach, awansowałem do zespołu seniorów. Ale to już było w czasie studiów.

- Pamiętasz swój pierwszy mecz w seniorach?
- Trenerem był wówczas Jerzy Czyszanowski, zespół grał w drugiej lidze. Byli tam znani w mieście koszykarze: Łychmus, Naruszewicz, Kuleczka. Fajnie nas przyjęli. Graliśmy wówczas w hali Novity. Nie mogę sobie przypomnieć w jakim pojedynku wyszedłem pierwszy raz na parkiet. Ale pamiętam swój najlepszy mecz w tym czasie. Było to z ŁKS-em Łódź. Oni liderowali, my byliśmy gdzieś w dole tabeli. Wszystko mi wychodziło. Kuleczka podawał, a ja co rzuciłem, to wpadało.

- Skończyłeś karierę dość wcześnie...
- Tak jakoś wyszło. Skończyłem studia, potem był rok wojska, więc była przerwa, następnie przypętała mi się jakaś kontuzja. Postanowiłem dać sobie spokój i zająłem się pracą zawodową w Zastalu.

- Aż dostałeś w końcu propozycję od trenera Tadeusza Aleksandrowicza...
- Dokładnie. Znaliśmy się wcześniej, bo on prowadził zespół żeński i miał zaraz po nas zajęcia. Spotkaliśmy się przypadkowo na ulicy. Zaczęliśmy rozmowę. On szukał asystenta, mi podobała się jego filozofia, podejście do pracy. Więc kiedy dostałem propozycję, zgodziłem się.

- Cały czas pracowałeś w Zastalu?
- Tak. Udawało mi się to pogodzić. Wcześniej ukończyłem Wyższą Szkołę Inżynierską, a w Zastalu pełniłem różne funkcje, począwszy od mistrza aż do menedżera. W 1984 roku zrobiliśmy awans.

- Sam też prowadziłeś zespół...
- Tak, przez jeden sezon, bodaj 1986/87. Zajęliśmy wówczas piąte miejsce.

- Czemu nie kontynuowałeś kariery trenerskiej?
- Dziś po latach czasem zadaję sobie to pytanie. Z jednej strony ciągnęło mnie, a z drugiej ten zawód był tak niepewny. W sumie nie zdecydowałem się.

- Będąc pierwszym trenerem też pracowałeś w Zastalu?
- Tak. Jakoś dawałem radę, a dodam, że wtedy byłem kierownikiem największego wydziału w Zastalu. Ranne zajęcia prowadził mój asystent Grzesiu Fiedorowicz, a na popołudniowych już byłem. W sumie udało nam się zrobić dobry wynik.

- Miałeś też przerwę...
- Tak. Wprawdzie byłem w zarządzie, ale były różne spory, niesnaski. Wściekłem się, kiedy zawodnicy zwolnili Aleksandrowicza, a szefostwo to zaakceptowało. Wtedy wziąłem zupełny rozbrat z basketem.

- Wróciłeś i od razu sprowadziłeś Aleksandrowicza?
- Tak. Zespół zaliczył kilka porażek i dostałem propozycję, by znów usiąść na ławce jako trener. Jak pamiętam, rozmawialiśmy w piątek. Powiedziałem, że szkoleniowcem nie zostanę, ale postaram się do poniedziałku znaleźć takiego, który to wszystko poukłada. Aleksandrowicz prowadził wówczas żeński zespół Stilonu w ekstraklasie. Pojechałem do Gorzowa, udało nam się temat załatwić błyskawicznie. Wróciłem z "Aleksem" do Zielonej Góry, zostałem jego asystentem. wywalczyliśmy wówczas czwarte miejsce.
- I tak doszliśmy do Sportowej Spółki Akcyjnej...
- Tak, choć przed nią też miałem przerwę, ale już krótką. Kiedy Zastal stoczył się do drugiej ligi, czyli na trzeci etap rozgrywek, Janusz Jasiński, przedstawiciele Zastalu, Zastalu Wagony i jeszcze kilka osób założyli spółkę akcyjną. Poproszono mnie, bym został jej prezesem. Zgodziłem się.

- Wierzyłeś, że po niecałych dziesięciu latach dojdziecie do tytułu mistrzowskiego i Euroligi?
- Może nie ustawiałem tego w kategoriach występów w pucharach, ale wierzyłem, że osiągniemy sukces. Tacy sponsorzy jak pan Jasiński, czy ówczesny Zastal bardzo się zaangażowali. Owszem, były kryzysy, ale je przetrwaliśmy. Przypomnę, że już w pierwszym roku istnienia spółki powróciliśmy do pierwszej ligi. Na awans do ekstraklasy musieliśmy trochę poczekać. Dwa razy sukces był bardzo blisko. Po raz pierwszy, kiedy przegraliśmy z Kagerem Gdynia w półfinale, a wtedy wchodziły dwa zespoły. Drugi, gdy już w pierwszej rundzie play off wyeliminowała nas Stal Stalowa Wola. Dziś, z perspektywy lat uważam, że dobrze się stało, bo nie byliśmy wówczas gotowi, a nasz późniejszy awans zbiegł się z oddaniem nowej pięknej hali. Z tamtego czasu została we mnie zadra związana z rozstaniem z Aleksandrowiczem, który był i jest moim guru. Ale chyba nie ma sensu już do tego wracać.

- Jednak wróćmy. Po tej klęsce koszykarze obwiniali trenera, a szefostwo klubu nie zajęło stanowiska...
- W sumie wszyscy uciekaliśmy od odpowiedzialności, a była to bolesna porażka nas wszystkich, a moja jako prezesa największa. Aleksandrowicz wziął to na klatę i sam wskazał Tomasza Herkta na swojego następcę. Był w klubie jeszcze sezon jako jego asystent. Teraz jest doradcą w Wilkach Morskich Szczecin i znając jego oraz ogromną wiedzę, ten klub bardzo na tym zyska.

- Przeszliśmy do czasów współczesnych. Wielu uważa, że nasz skok z beniaminka i średniaka do mistrza Polski był zbyt wielki. Co ty na to?
- Może z boku tak to wygląda. Ale chcieliśmy wykorzystać moment, kiedy hegemonem przestało być Asseco Prokom Gdynia. Była ogromna szansa, by wskoczyć w to miejsce. Wykorzystaliśmy ją. Jesteśmy po czterech sezonach w ekstraklasie, w tym trzech medalowych. Dodam, że wielka w tym zasługa wielu osób, a szczególnie Janusza Jasińskiego, inicjatora i realizatora szybkiego rozwoju, władz Zielonej Góry i pasjonata sportu Janusza Kubickiego, Stanisława Bieńkowskiego, prezesa firmy Stelmet za sponsoring strategiczny, pozostałych sponsorów i oczywiście tysięcy kibiców. Powstały wizje, które potrafiono zrealizować.

- Maczałeś palce w ściągnięciu do Zielonej Góry Waltera Hodge'a?
- Jako jeden z ludzi podejmujących wówczas decyzję, pewnie tak. Portorykańczyka podsunęła nam agencja. Okazał się strzałem w dziesiątkę. To był zupełnie świeży i nikomu nieznany zawodnik. Jak pojechaliśmy przed sezonem na pierwszy turniej na Słowację i po wszystkich początkowych akcjach Hodge'a piłka lądowała w ścianie, wydawało się, że jego zakup to jakiś błąd. Potem zrobił wielki postęp. Ale nie tylko sportowy. Ma ogromne zasługi dla zielonogórskiej koszykówki. Był ikoną klubu, kimś dla kogo przychodziło się do hali. Drugi nasz bardzo dobry wybór, to trener Mihailo Uvalin. W sumie, tak na chłodno patrząc, to zrobiliśmy wielki postęp. Kiedy startowała spółka akcyjna, wracaliśmy na drugi szczebel rozgrywek w Polsce. Dziś mamy trzy medale, za sobą grę w europejskich pucharach i nadal wielkie ambicje.

- Jak to jest, że ktoś, kto współtworzył te sukcesy, odchodzi? Możesz powiedzieć, czemu podjąłeś taką decyzję?
- W sumie zawsze jest tak, że coś się zaczyna i coś się kończy. Umówiliśmy się, że nie będziemy wyciągać jakichś spraw, które być może nas bolą, czy bolały. Rozstaliśmy się w sposób cywilizowany i zamierzam wywiązać się z tych ustaleń. Zapewniono mi tak zwane "miękkie lądowanie", za co jestem wdzięczny.

- Masz poczucie satysfakcji z tego, co przy twoim wielkim udziale, dokonaliście?
- Oczywiście że tak. Zaczynaliśmy w podstawówce, czyli w drugiej lidze, a dziś kończymy uniwersytet, czyli graliśmy w Eurolidze. Coś zrobiliśmy.

- Który trener, z którym współpracowałeś jako zawodnik, działacz i prezes, był dla ciebie najważniejszy?
- Oczywiście Tadeusz Aleksandrowicz.

- Co musi zrobić Stelmet, żeby odzyskać złoto?
- Powiem jak ci faceci z reklamy ciągle ostatnio prezentowanej w telewizji: ,,Jak powiedziałby Kazimierz Górski, trzeba wygrać w finale". Po prostu trzeba zebrać mocny skład, który w tych najważniejszych meczach będzie lepszy od przeciwnika.

- Co teraz będziesz robił?
- Nie wiem. Rozglądam się. Cały czas jestem członkiem rady nadzorczej Polskiej Ligi Koszykówki. Nie zamierzam rozstawać się z basketem. Pewnie, że po latach dużej aktywności czeka mnie jakieś nieznane dotąd zderzenie z rzeczywistością. Może znajdzie się ktoś, kto zechce wykorzystać moje doświadczenie? Jeśli okażę się kiedyś przydatny tutaj albo gdzieś indziej, to nie mówię nie. Przecież koszykówka wypełniła kilkadziesiąt lat mego życia, więc trudno nagle to zostawić i skoncentrować się na czymś innym.

- Nie żal ci tego wszystkiego zostawiać?
- Pewnie tak. Ale tak bywa. Może jestem człowiekiem z trochę innej gliny? Teraz są nowe czasy, klub wygląda jak firma z wszystkimi tego konsekwencjami. Trochę brakuje mi w tym wszystkim sportu. Ale czasy się zmieniają. Jedno jest pewne: jeśli klub chce odnieść sukces wszyscy muszą iść w jedną stronę. Jeśli ktoś ciągnie w inną, to coś takiego do niczego dobrego nie prowadzi. Wiem, że szefowie klubu mają tego świadomość. Chciałbym podziękować za te lata wszystkim trenerom, zawodnikom, mediom, sponsorom i władzom miasta wraz ze wspaniałymi kibicami. Serdecznie wam dziękuję!

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska