Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Do lekarza trzeba będzie chodzić z adwokatem?

(kali, wak, kurz, msz, olis, beb)
Jak podaje Europejskie Centrum Prawne, każdego roku w Polsce 45 tys. pacjentów pada ofiarą błędów lekarskich, z czego 15 tys. osób umiera
Jak podaje Europejskie Centrum Prawne, każdego roku w Polsce 45 tys. pacjentów pada ofiarą błędów lekarskich, z czego 15 tys. osób umiera Archiwum GL
Jak podaje Europejskie Centrum Prawne, każdego roku w Polsce 45 tys. pacjentów pada ofiarą błędów lekarskich, z czego 15 tys. osób umiera. Jednak do sądów lekarskich trafia zaledwie 2 tys. pozwów. Bo powszechnie uważa się, że z lekarzami i tak się nie wygra.

Wtedy dla rodziny Adriana Korodnia najważniejsze było leczenie i długa rehabilitacja. Potem dopiero wniosek o odszkodowanie za błąd lekarski. Gdy w końcu udało się wydobyć ze szpitala dokumentację, zapadła decyzja o zawiadomieniu prokuratury o popełnieniu przestępstwa. Przecież tak samo mogą być potraktowani inni pacjenci...
Sprawa trafiła do Prokuratury Rejonowej w Świebodzinie. I od razu zimny prysznic, sprawa została umorzona i prokuratura uznała, że szpital w Sulechowie nie popełnił żadnych uchybień.
Adwokat Łukasz Markiewicz tak nie uważa. Dziwi się, dlaczego prokuratura przesłuchała żonę, teściów, mamę Adriana Kordonia, a nie przesłuchała lekarki (lekarek?), pielęgniarza, pielęgniarek?
Pani prokurator w uzasadnieniu pisze, że lekarka dopełniła starań, bo o 11.30 zrobiła EKG, tylko że w dokumentacji medycznej takiego wydruku z EKG nie ma. Później o 16.30 wykonano drugie EKG. Na wydruku - wykresie jest godzina 17.01. Więc jak to jest?

Gdzie jest dowód badania EKG z 11.30? Dlaczego od razu nie zlecono badania troponiny, to standardowe badanie, które się powinno wykonać, gdy pacjent odczuwa ból w okolicy klatki piersiowej? Gdzie są dowody, godziny zapisane itd.? Takie badanie wykonała dopiero druga lekarka.
Co na to dyrektorka sulechowskiej placówki, Beata Kucuń? Nie znała tej sprawy, musieliśmy krótko ją zreferować. Wyjaśniła, że aby mieć pełny pogląd, musiałaby sprawdzić dokumentację leczenia, wszak od tego czasu upłynęły już dwa lata. Na gorąco zaś przekazała nam: - Po pierwsze, ta lekarka już u nas nie pracuje, a w tej kwestii to ona powinna się wypowiedzieć. Po drugie, jeśli prokurator umorzył sprawę, to o czym mam mówić? - pyta szefowa sulechowskiego SP ZOZ. - Dyskutować o działaniach prokuratora?
Kilka elementów tej sprawy dziwi także prokuraturę, która nie dostrzegła bezpośredniego zagrożenia życia pana Adriana,

- Do zdarzenia doszło 18 marca 2012 roku, a zawiadomienie do prokuratury wpłynęło dopiero 17 września 2013 roku, a więc po prawie 1,5 roku - mówi szefowa Prokuratury Rejonowej w Świebodzinie Ewa Grześkowiak. - Właśnie z powodu tak długiego upływu czasu, prokurator postanowiła nie przesłuchiwać lekarki, która przyjmowała poszkodowanego, a oprzeć swoje postępowanie na dokumentacji, która jest obfita. Ściągnięto ją nie tylko z Sulechowa, ale też Zielonej Góry, w tym z prywatnej kliniki kardiologicznej oraz Torzymia. - Nie sądzę, by lekarz, który przyjmuje dziennie dziesiątki pacjentów, pamiętał sprawę sprzed ponad roku.

Prokurator Grześkowiak potwierdza, że nie ma wydruku badania EKG z godz. 11.30, natomiast w karcie informacyjnej jest zapis, że do takiego badania jednak doszło. I nic ono nie wykazało. Dopiero kolejne badanie około godz. 16.30 pokazało, jak zły jest stan pacjenta. Stąd decyzja o jego przewiezieniu do Zielonej Góry. Prokurator Ewa Grześkowiak podkreśliła, że jej decyzja jest nieprawomocna, a sprawa znajduje się w sądzie. I to sąd zdecyduje, czy postępowanie prokuratorskie trzeba będzie wznowić...

Leczenie to nie matematyka

A co na to lekarze? Kardiolodzy podkreślają, że w przypadku zawału niezwykle ważny jest czas, jaki upływa od wystąpienia bólu w klatce piersiowej do rozpoczęcia leczenia. Ponieważ im wcześniej rozpocznie się leczenie zawału, tym więcej mięśnia sercowego można uratować. Najlepsze rokowanie dotyczy pacjentów, u których leczenie rozpoczęto w ciągu pierwszej godziny od wystąpienia objawów. Jest to tzw. złota godzina.
- Leczenie to nie jest matematyka, w medycynie nie zawsze znajdziemy proste równania, gdzie dwa plus dwa równa się cztery, bo końcowy efekt leczenia nigdy nie jest pewny - mówi dr Piotr Dorocki, okręgowy rzecznik odpowiedzialności zawodowej przy Okręgowej Izbie Lekarskiej w Zielonej Górze. - Pewnych skutków leczenia nie da się przewidzieć. Czasami w trakcie terapii pojawiają się powikłania albo, w skrajnych przypadkach, pacjent umiera. Zdarza się, że w takich sytuacjach pacjent lub jego rodzina winą obarcza lekarza i składa na niego skargę, a my wszczynamy postępowanie. Ma ono wyjaśnić, czy przeprowadzone leczenie było prawidłowe. Czy lekarz nie popełnił błędu diagnostycznego, stawiając błędne rozpoznanie, czy doszło do błędu lekarskiego, gdy diagnoza była prawidłowa, ale zastosowano złe leczenie.

Ostatnio w mediach głośno było o pacjentce, która trafiła na stół operacyjny. Operujący chirurg zamiast guza nadnercza usunął jej kawałek trzustki. Jeżeli tak się stało, to był to ewidentny błąd lekarza. Prowadząc postępowanie rozpatrujemy każdą skargę bardzo wszechstronnie, posiłkujemy się zebraną dokumentacją, zeznaniami pacjentów i lekarzy oraz zasięgamy opinii biegłych. Jeśli lekarz zawinił, sprawę kierujemy przed sąd lekarski. W zeszłym roku z południowej części województwa wpłynęło do mnie około 70 skarg. Część dotyczyła postępowania nieetycznego, zdecydowana większość dotyczyła błędów w postępowaniu lekarzy.

Do Gazety, a nie do lekarza

Pan Marek z Bytnicy, cierpiący na słoniowaciznę, nie domagał się wszczęcia postępowania, a miałby do tego prawo. O tej historii na łamach "GL" pisaliśmy przed rokiem. Przypomnijmy, pacjent zgłosił się do szpitala z obrzękiem nogi. Postawiono nie tylko niewłaściwą diagnozę, ale nie skierowano pacjenta do odpowiedniego specjalisty, choć o pomoc prosił w kilku lecznicach. Noga mieszkańca Bytnicy z czasem urosła do kolosalnych rozmiarów, miała ponad metr w obwodzie. Pacjent nie mógł chodzić. Od lekarzy słyszał, że konieczna będzie amputacja. Po interwencji "GL" udało się pacjenta skierować do odpowiedniego specjalisty do Wrocławia. Dziś, po wielomiesięcznej kuracji, pacjenta udało się przywrócić częściowo do zdrowia, choć z obrzękiem limfatycznym zmagał się będzie do końca życia.
W Słubicach głośna była w ub. roku sprawa Jolanty Józefowicz, która otarła się o śmierć po tym, jak w słubickim szpitalu nie rozpoznano u niej tętniaka mózgu. Gdy dwa dni później trafiła na stół operacyjny we Frankfurcie, z krwawieniem wewnątrzczaszkowym, niemieccy lekarze stwierdzili, że chwilę później mogłaby stracić życie. Słubiczanka złożyła skargę, do rzecznika odpowiedzialności zawodowej w Gorzowie, na szefa Szpitalnego Oddziału Ratunkowego w Słubicach, pod opieką którego znajdowała się w szpitalu. O sprawie powiadomiła też prokuraturę.

- W grudniu ub. roku zastępca rzecznika Sławomir Przybylski poinformował mnie o postawieniu lekarzowi zarzutu rażących błędów i niezgodności w prowadzeniu dokumentacji medycznej - opowiadała nam w czwartek. - Stwierdził jednak, że nie potwierdził się mój najważniejszy zarzut o tym, że postawiono błędną diagnozę - mówiła. I przypomniała, że od lekarza usłyszała, że powinna pójść do psychiatry, bo jej dolegliwości (wysokie ciśnienie, potworny ból głowy i omdlenia) mogą być reakcją na traumatyczne przeżycia (trzy tygodnie wcześniej pochowała męża). - Ta opinia jest dla mnie krzywdząca i liczę, że sprawę należycie wyjaśni prokuratura - dodała.

Szef słubickiej prokuratury rejonowej Mariusz Nowak powiedział nam, że sprawa została na razie zawieszona do momentu uzyskania opinii biegłych lekarzy sądowych. Od dyrektora szpitala Zygmunta Basia dowiedzieliśmy się natomiast, że przeprowadził... "bardzo dyscyplinującą rozmowę z lekarzem, który ledwo utrzymał się na stanowisku".
- Uznałem też, że trzeba wzmocnić personel SOR-u, żeby lekarze i personel średni nie był przemęczony, bo to może prowadzić do błędów - mówił. Wcześniej szef SOR-u nadzorował też ratownictwo medyczne. Po sprawie J. Józefowicz powołano jego zastępcę i podzielono obowiązki.

Tysiące ofiar błędów

I już? Jak podaje Europejskie Centrum Prawne, każdego roku w Polsce 45 tys. pacjentów pada ofiarą błędów lekarskich, z czego 15 tys. osób umiera. Jednak do sądów lekarskich trafia zaledwie 2 tys. pozwów. Bo powszechnie uważa się, że z lekarzami i tak się nie wygra.
Gdzie pacjenci mogą dochodzić swoich praw? Choćby przed wojewódzką komisji ds. orzekania o zdarzeniach medycznych (przy urzędzie wojewódzkim w Gorzowie). Od dwóch lat takie komisje ma każde województwo. Zajmują skargami na szpitale. Orzekają: było czy nie zdarzenie medyczne. Natomiast nie decydują o wysokości ewentualnego odszkodowania. O te pacjent musi walczyć sam. Przepisy mówią tylko, że maksymalna stawka to 300 tys. zł. Jednak do tej pory nikt w kraju tyle nie wywalczył. Szpitale proponują dużo niższe sumy. W efekcie pacjenci, nawet jeśli mają w kieszeni korzystne orzeczenie komisji, i tak idą do sądu.

Mecenas Krzysztof Grzesiowski z Gorzowa z po dwóch latach pracy na czele wojewódzkiej komisji ma swoje wnioski. Na pewno zaletą komisji jest to, że pracuje szybko. Co do orzeczeń, które wydaje - zdaniem mecenasa, mogą być one wskazówką dla pacjentów, że… jednak warto iść ze sprawą do sądu.
W minionym roku wojewódzka komisja wydała 10 orzeczeń o braku zdarzeń medycznych. W trzech przypadkach uznała rację pacjentów. Chodziło o śmierć, uszkodzenie ciała oraz rozstrój zdrowia. Szczegółów spraw, których szpitali dotyczyły - tego urząd wojewódzki nie ujawnia...
Tymczasem od pewnego czasu pacjenci stawiający się na zabiegi musza podpisywać coraz dłuższe zgody, oświadczenia i deklaracje.
- Niedługo do lekarza trzeba będzie chodzić z adwokatem - mówi jeden z pacjentów szpitala w Zielonej Górze.

Baza firm z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska