Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jasnowidz: - Ludzie boją się tego, co wiem

Dorota Abramowicz
Krzysztof Jackowski - jasnowidz
Krzysztof Jackowski - jasnowidz Archiwum
O tym, jak odkrył swoje niezwykłe zdolności, o pierwszych rozwikłanych sprawach i o tym, dlaczego nie może przepowiadać przyszłości sobie - rozmawiamy z Krzysztofem Jackowskim, najsłynniejszym polskim jasnowidzem.

- Skąd się wziął najbardziej znany polski jasnowidz?
- Ze zwyczajnej rodziny, żyjącej w niewielkim miasteczku. Rodzice byli pracownikami fizycznymi. Mama pracowała jako sprzątaczka w szkole podstawowej, gdzie zresztą się uczyłem. Tata był porządkowym w szpitalu w Człuchowie. Ojciec, niestety, już nie żyje, ale na szczęście, mam jeszcze mamę. Mam też czworo rodzeństwa - dwie siostry i dwóch braci.

- Kiedy po raz pierwszy poczuł pan, że widzi więcej niż inni?
- Pierwsze przeczucia miałem dość późno, w wieku 27 lat. Jednak pisząc książkę "Zmarli mówią", zacząłem zastanawiać się nad wcześniejszymi wydarzeniami z dzieciństwa. Wizje pojawiają się u mnie, gdy dotykam badanymi przedmiotami, zdjęciami czoła. Jako dziecko bardzo często właśnie w czole odczuwałem mrowienie i uwieranie. Myślałem wówczas, że każdy tak ma, więc się nawet nie skarżyłem. Ale jasnowidzem na pewno wtedy jeszcze nie byłem.

- Cofnijmy się o 22 lata. Ma pan 27 lat i jest...
- ... robotnikiem fizycznym, obsługującym dużą maszynę w jednej z człuchowskich firm. Na 6.00 jeżdżę do pracy. Mam żonę, czteroletnią córkę Monikę, mieszkam w Człuchowie.

- Po pracy telewizja, kapcie, spotkania z kolegami?
- Nie tylko. Bardzo interesowałem się astronomią, trochę fizyką. To do dziś moja pasja. Moim idolem był Albert Einstein, fascynował mnie jego sposób myślenia, postrzegania świata. Byłem zafascynowany, czytając, jak ten pracownik urzędu patentowego doszedł do stworzenia teorii względności - potężnego kawałka wiedzy, podwalin fizyki kwantowej. Einstein, jadąc tramwajem przez Zurych, miał spoglądać na zegar na wieży i zastanawiać się, co by było, gdyby udało się polecieć obok tego zegara z prędkością światła. Czy czas by stanął? Do tej pory przeciętnemu człowiekowi trudno to zrozumieć, a Einstein potrafił.

- Czy fascynacja twórcą teorii względności coś zmieniła w pana życiu?
- Skądże. Było ono nadal bardzo prozaiczne.

- Cóż więc się zdarzyło, że przestało takim być?
- Był wieczór, położyłem się do snu. Nagle pojawiła się myśl, że muszę nabrać wody, bo przez cały dzień krany będą suche. Było to tak silne, że zerwałem się i odkręciłem kran. Woda leciała. Jednak myśl powracała, nie pozwalała mi zasnąć. Wreszcie zobaczyłem bardzo realistyczny obraz. Ulica Krzyżowa, niedaleko mojego domu. Przy Krzyżowej stoi żółta koparka, kręcą się robotnicy, wszystko takie kolorowe. W końcu zasnąłem. Kiedy rano wychodziłem z domu, woda była. Po powrocie usłyszałem od żony, że nie ma obiadu, bo na Krzyżowej była awaria. Pobiegłem, zobaczyłem jaskrawożółtą koparkę. Stałem tam pół godziny, powtarzając "Jezus Maria".

- Dziwnie się pan musiał czuć.
- Pewnie! Jeśli człowiek czegoś nie rozumie, stara się sam sobie wmówić, że to przypadek. Tak i ja robiłem. Ale po tygodniu znów zdarzyło się coś dziwnego. Też przed snem. Zobaczyłem wysoki komin, ten sam, który nieraz mijałem w mieście. Z komina spadał człowiek. Na drugi dzień jeden z pracowników wykonujących prace remontowe na kominie spadł i się zabił. Byłem w szoku. Do jasnej cholery, co to jest? - zadawałem sobie pytanie.

- Co się robi z taką zagadką? Opowiada o niej żonie, matce, przyjaciołom?
- Trzyma w tajemnicy. I zostaje z nią zupełnie sam na sam. Szybko zrozumiałem, że nie ma co się tym z ludźmi dzielić. Przecież każdy, kto zacznie opowiadać, że przewiduje przyszłość, będzie wzięty za wariata! Nie chciałem, by mnie tak postrzegano. To naprawdę bardzo ciężkie...

- Nie wiem, czy cięższe nie jest trzymanie tego w sobie. Człowiek musi szukać wytłumaczenia nietypowych zjawisk.
- Dlatego równocześnie zacząłem się nad tym zastanawiać. Czy mogę przewidzieć, co zrobi widziany po raz pierwszy obcy człowiek? Co się z nim stanie? Pewnego dnia wyglądałem z mojego okna na pierwszym piętrze kamienicy w Człuchowie. Miałem widok na deptak. Po deptaku szła para, rozmawiała ze sobą. Ciekawe, co się zaraz stanie? - zapytałem się w duchu. I wtedy pojawiła się mocna myśl, że kobieta odwróci się i zacznie biec w drugą stronę. Kilka sekund później tak się stało. Zacząłem więc opowiadać przyjaciołom o tym, co się ze mną dzieje.

- Jak reagowali?
- Wie pani, ja o tym mówiłem tak... delikatnie. Nie chciałem, by traktowali mnie jak nawiedzonego. Trzeba uważać, zresztą do dziś jest tak samo. Ludzie boją się mówić o swoich przeczuciach. Z ogromnym wstydem kryjemy swoje wnętrze przed światem. Ostatecznie te delikatne rozmowy przyniosły skutek - ktoś powiedział mi, że w Człuchowie mieszka artysta plastyk, pan Eugeniusz, który dużo czyta i wie na temat parapsychologii. Poszedłem do niego, pożyczył mi książkę najsławniejszego przedwojennego jasnowidza Stefana Ossowieckiego "Świat mego ducha i wizje przyszłości". Była to pierwsza książka na temat jasnowidzenia, jaką przeczytałem. Historia zatoczyła krąg, po 20 latach poproszono mnie o napisanie wstępu do drugiego wydania tej książki.

- Czy po jej przeczytaniu zrozumiał pan wreszcie, co się z panem dzieje?
- Nie do końca. Ossowiecki pisał tak... sztywno. Nie o głębi, o metodzie, tylko o skutkach. Przeciętny czytelnik nie musiał tego rozumieć. Dlatego w mojej autobiografii staram się to pokazać inaczej. Tak, by czytelnik wiedział, że wizje przychodzą w różnych momentach i nie są do siebie podobne...

- Czym innym jest zmaganie się z obrazami, które bez zaproszenia wchodzą do głowy, a czym innym wykonywanie takich wizji na zamówienie. Kiedy stał się pan zawodowym jasnowidzem?
- To wszystko w pewien sposób postępowało, krystalizowało się. Rozmawiałem z wieloma ludźmi, zdobywałem doświadczenia. Zastanawiałem się, czy można komuś "ukraść myśl". Dziś jestem pewien, że tak samo, jak przez bluetooth w telefonii, o którym wtedy jeszcze nic nie wiedziałem, można bezprzewodowo popatrzeć w głąb człowieka. Zanim jednak do tego doszedłem, musiałem sprawdzić, czy widząc to, czego inni nie widzą, nie mylę się.

- Jak wyglądał ów pierwszy świadomy eksperyment?
- Minął rok od tego obrazu z żółtą koparką. Siedziałem wieczorem na rynku w Człuchowie, paliłem papierosa. Przechodził obok mnie nieznany mężczyzna, wyciągnął papierosy, podszedł z pytaniem, czy dam odpalić. Kiedy podałem mu papierosa, nagle mignęła mi myśl, że ten człowiek miał wypadek, potrącił dwoje staruszków, a jedno z nich zginęło. Czułem, że pamięć o tamtym wypadku nadal budzi w nim emocje. Siedziałem i zastawiałem się, czy mu powiedzieć. A on podziękował i ruszył dalej.

- Cóż prostszego niż się spytać, czy miał pan rację?
- Proste, mówi pani? Wcale nie jest łatwo zaczepić kogoś obcego i zadać pytanie, czy zabił człowieka. Bezsensowny pomysł. A jednak się przemogłem. Zawołałem za nim, a gdy się zatrzymał, spytałem, czy nie miał kiedyś wypadku. Stanął jak wryty. O co panu chodzi? - zapytał nerwowo. I zaraz zaczął dociekać, czy nie pochodzę z pewnego miasta na południu Polski. Był przerażony.

"Zmarli mówią" - autobiografia jasnowidza Krzysztofa Jackowskiego
- Nie uciekł?
- Został, bo intrygowało go, skąd mam takie informacje. Długo tłumaczyłem, że miałem takie przeczucie... W końcu zaczął mówić. Okazało się, że przeniósł się niedawno do Człuchowa. Kilka lat wcześniej, gdy mieszkał na południu kraju, pracował w PKS. Jechał starem, gdy nagle z podporządkowanej drogi wyjechała na główną trasę furmanką, na której było dwoje staruszków. Nie miał szans, by się zatrzymać. Uderzył w wóz, jedno z nich zginęło. Nikomu wcześniej w Człuchowie o tym nie mówił.

- Czy to była przełomowa chwila?
- Poczułem się pewniej.

- Pierwsze zlecenie?
- Dziś wywołuje mój uśmiech, chociaż wtedy bardzo się przejmowałem. Pan Eugeniusz, ten od książki Ossowieckiego, powiedział, że chce się ze mną spotkać pewna kobieta, która ma bardzo chorego syna. Nie zdradził, jaka to choroba, podał tylko adres. To było mieszkanie w bloku, otworzyła kobieta, która nie wyglądała na specjalnie przybitą. Zaprosiła do pokoju, podała sweter chłopca i wróciła do kuchni, gdzie piła kawę, plotkując z sąsiadką. Siedziałem tam 15 minut i... nic. Te kobiety, takie rozgadane, wesołe, przybijająca informacja o chorym dziecku i żadnej wskazówki. W końcu wziąłem sweter, zbliżyłem do twarzy i na myśl przyszło mi jedno słowo: "krosty". Poprosiłem o kartkę, zapisałem przy kobietach, włożyłem do kieszeni. Siedziałem tam jeszcze długo, nic mi do głowy nie przychodziło, wreszcie wszedłem do kuchni i powiedziałem, że się poddaje. Kobieta wręczyła mi paczkę kawy "za fatygę", chociaż nic nie zrobiłem. Wychodząc, jeszcze spytałem, na co syn jest chory i gdzie teraz jest? Usłyszałem, że gra na podwórku w piłkę. A jego problem zdrowotny to wypryski pojawiające się, gdy przeżywa stres. Pokazałem jej kartkę z napisem "krosty", ale nie zrobiło to na niej większego wrażenia. Ona nie szukała diagnozy, tylko leku. Szedłem ulicą, patrzyłem na te kartkę... Kawę wyrzuciłem do kosza.

- Poczuł pan zniechęcenie?
- Pewnie by tak było, gdyby nie kolejna sprawa. Krótko po tamtych "krostach" pojawił się u mnie znajomy, który przyprowadził swojego znajomego. Człowiek był załamany. Miał firmę jednoosobową i jeden w tej firmie samochód - żuka. I ten żuk zniknął. Zgłosił kradzież na policję, ale efektów nie było.

- Uwierzył, że pan będzie lepszy od policji?
- Był zdesperowany, szukał każdej okazji. Powiedziałem mu, ze samochód jest w Pręgowie, wsi będącej obecnie dzielnicą Człuchowa. I że związany ze sprawą jest młody chłopak, którego widzę raz w długich, czarnych włosach, a drugi raz zupełnie bez włosów, ogolonego na łyso. Na to facet zerwał się i powiedział "K... mać!". Okazało się, że ma syna, który zapuścił długie włosy, ale gdy dostał powołanie do wojska, obciął je na łyso. A w Pręgowie mieszkała matka właściciela żuka. Chłopak wybrał się na imprezę przed wojskiem, wziął bez pytania żuka, a potem zostawił go w obejściu babci, z kluczykami w stacyjce, by nie jeździć po imprezie. Zabalował, zapomniał powiedzieć ojcu i wyjechał do jednostki.

- Odwołano poszukiwania samochodu?
- Natychmiast. Właściciel żuka po odnalezieniu auta opowiedział policjantom, kto rozwiązał zagadkę rzekomej kradzieży. Wtedy usłyszał o mnie komendant Henryk Barteczko, późniejszy komendant wojewódzki policji w Słupsku. I poprosił mnie o pomoc. W jednym z okolicznych jezior utopili się dwaj chłopcy, kuzyni w wieku 11 i 14 lat. Mimo poszukiwań nie można było odnaleźć ich ciał. Ściągnęli mnie wówczas prosto z pracy, policjanci czekali w gabinecie dyrektora. Potem przyjechały mamy tych chłopców, przyniosły pozostawione przez nich na brzegu jeziora rzeczy.

- Wskazał pan, gdzie leżały ciała?
- Powiedziałem, że znajdą je w zarośniętym wodorostami rowie na dnie jeziora. Podałem, gdzie jest to miejsce i w jakiej odległości od siebie leżą chłopcy. Dwa dni później ktoś położył przede mną lokalną gazetę, w której duży tytuł głosił, że jasnowidz bezbłędnie wskazał utopionych chłopców. I od tego momentu już poszło...

- Jak przekłada się zdolność jasnowidzenia na pańskie życie prywatne? Można wygrać milion w totolotka, ustrzec się kłopotów rodzinnych, nie dopuścić do rozwodu?
- Żona mnie zostawiła, gdy dzieci były małe. Odeszła z innym mężczyzną. Nie wiedziałem wówczas nawet, jak się jajko gotuje. A jednak nauczyłem się gotować i samotnie wychowałem dzieci. A co do przełożenia jasnowidzenia na sprawy prywatne, to pojawia się pewien kłopot. Nie potrafię zrobić dla siebie wizji. To tak jak w elektryczności - musi być plus i minus. Czyli ja i druga osoba. Sam siebie nie odbieram.

- Do jasnowidza ludzie zgłaszają się w ostateczności - gdy ktoś umiera, znika, gdy trzeba znaleźć ciało. Nie za dużo tych tragedii?
- To prawda, żyję tragediami. Moimi przyjaciółmi są ludzie, których nigdy nie poznałem. Znam jedynie ich dusze. Taką osobą był Józef Lipina, jedna z ofiar białego szkwału na Mazurach w 2007 r. Jego synowie, którzy potem opowiadali o poszukiwaniach ojca w jednej z gazet, uznali, że odnalezienie pana Józefa było jego zasługą. Stwierdzili, że "tata nie chciał być uwięziony w trzcinach" i za pośrednictwem pana Jackowskiego powiedział, gdzie jest. To prawda, że umarli mówią do mnie.

- Czy rozmawiając ze zmarłymi, nie czuje się pan osamotniony wśród żywych?
- Ma pani rację. Jestem samotny, bo choć mam znajomych, a nawet przyjaciół, z którymi toczę czasem bardzo długie rozmowy, to jednak czuję pewien dystans. Zauważyłem, że ludzie mnie do siebie nie zapraszają.

- Dlaczego?
- Dużo o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że ludzie boją się tego, co ja wiem. Pewnie zastanawiają się, czy nie wiem za dużo.

- Czego oczekuje pan po książce "Zmarli mówią"?
- Odpowiem anegdotą. W brytyjskiej, renomowanej uczelni pewien szanowany profesor fizyki mówił studentom "Dziś pokażę wam najważniejsze doświadczenie, nieporównywalne ze wszystkim, co kiedykolwiek poznaliście i poznacie". A potem spuszczał na ziemię kulkę. Kiedy któryś z odważniejszych studentów protestował, że to zwykłe zjawisko grawitacji, profesor odpowiadał "Teraz, w tych warunkach, kulka tak właśnie spada na ziemię. To nie znaczy, że w innych warunkach nie można wykluczać innych możliwości". Ta książka pokazuje inne możliwości. Chciałbym, by służyła ludziom do zastanowienia się nad sobą. Oczekuję zrozumienia i przyjęcia do wiadomości, iż przez 22 lata Krzysztof Jackowski wiele razy odnalazł ludzi nieżywych. Trzeba wobec tego pytać, jak to było możliwe. Na wszystko, jak w tej anegdocie, należy patrzeć z różnych perspektyw. Dla pani stół to blat i cztery nogi. Dla fizyka kwantowego stół to kosmos składający się z niewidocznych gołym okiem cząstek.

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska