Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wasze Kresy. Gdzie Błozewka i Strwiąż płyną

Szymon Kozica68 324 88 [email protected]
Dzieci uwielbiały nauczycielkę Lisównę. Do księdza Macieja Sieńki też miały wielki szacunek.
Dzieci uwielbiały nauczycielkę Lisównę. Do księdza Macieja Sieńki też miały wielki szacunek. Archiwum rodzinne
Słuchając opowieści tak wspaniałych gawędziarzy, jakich spotkałem w Bieniowie, można by napisać książkę o Zagórzu, Koniuszkach Siemianowskich i okolicy. Na dobry początek niech będzie ten artykuł w cyklu "Wasze Kresy".

Spotykamy się w Bieniowie w gminie Żary. Moi rozmówcy już czekają przy stole. Bracia Stanisław (rocznik 1932) i Henryk (1939) Domaradzcy oraz Stanisław Zaleszczak (1936) pochodzą z Zagórza, a Henryk Izdebski (1944) z Koniuszek Siemianowskich. To miejscowości w powiecie Rudki Fredrowskie, województwo Lwów. - Czytamy wspomnienia o Kresach w "Gazecie Lubuskiej", a nasz Lwów jakby trochę pominięty. Dlatego skrzyknęliśmy się, póki jesteśmy na chodzie, i opowiemy. To nasz obowiązek - przekonuje Stanisław Domaradzki.

- Zagórze leży 50 km od Lwowa w kierunku Sambora. Równolegle do rzeki Błozewki i Strwiążu, który wpada do Dniestru - umiejscawia Stanisław Zaleszczak. - Kiedyś były tam wielkie błota, ogromne rozlewiska, pastwiska, hodowla koni dla Jana Kazimierza, który bywał w Rudkach, nawet ofiarował kolaskę jako ambonę. A wie pan, skąd nazwa Koniuszki Siemianowskie? Jedna z legend mówi, że dlatego, że tam były tabuny koni, król wysłał swojego koniuszego z rodziny Siemianowskich, żeby tam osiadł i zajął się hodowlą.

Henryk Domaradzki podsuwa mapę i pokazuje, gdzie było to wielkie pastwisko. - Nazywało się Błonie, tam wypasali ludzie z Koniuszek, Zagórza, Ostrowa i Czernichowa - wylicza. - Strwiąż to rzeka górska, wartka, niepokorna, zalewała łąki, pola. A ziemia dobra była, czarnoziem.

Dwaj najstarsi moi rozmówcy z rozrzewnieniem wspominają szkolne czasy. - Jaki my szacunek mieliśmy do nauczycieli, do księdza Macieja Sieńki - podkreśla Stanisław Zaleszczak. - Zawsze szliśmy po panią Lisównę, nauczycielkę dzieci polskich, która mieszkała dalej, za szkołą, i dopiero z nią wracało się do klasy. Lekcje zaczynały się Litanią do Serca Pana Jezusa, pani Lisówna grała na fisharmonii. Nauczyła nas też, jak się zachować w kościele. I swetry robić.

Tak na marginesie - Stanisław Domaradzki do dziś robi na drutach. I szyje. A Stanisław Zaleszczak jest świetnym krawcem. Robił nawet swetry z linek od spadochronu.
- A po szkole odprowadzało się panią Lisównę do domu. I to z naszej chęci, dla nas to była świętość - słyszę jeszcze o uwielbianej nauczycielce.

- "Mały Ster", z tego się uczyło, to jak "Świerszczyk" dla dzieci. "Małe Stery" braliśmy do domu i któregoś dnia jeden uczeń nie przyniósł z powrotem. Nauczycielka pyta: "I co, gdzie masz, zgubiłeś?". A on na to: "Nie, mój tata skręcił na papierosy..." - uśmiecha się Stanisław Domaradzki. - Nosiliśmy płócienne torby na sznureczku. Drugie śniadanie to suchy chleb albo prażony bób. Atrament z czerwonego buraka albo z czarnego bzu się robiło.

- Nie było zeszytów, wykorzystywało się kwitariusze - dodaje Stanisław Zaleszczak.
- Sąsiadka, koleżanka mamy, była w Niemczech - kontynuuje Stanisław Domaradzki. - Przysłała mi zeszyt. Przepisałem wszystko z kwitariusza i zabrałem zeszyt do szkoły. Nikt takiego nie miał, na przerwie dzieci mi go rozerwały...

- Wspomnijmy jeszcze o księdzu - podpowiada Henryk Domaradzki. - Maciej Sieńko był fotografem, dokumentalistą.

- Nie tylko, to człowiek renesansu - wtrąca Stanisław Zaleszczak.

- I ogrodnik. Tworzył nowe odmiany mieczyków i nadawał im nazwy osób, które z jakiegoś powodu zapamiętał - dorzuca Henryk Domaradzki. - Do parafii przyszedł w 1933 roku. Jak tylko ją objął, z wielkim gospodarstwem, podzielił się ziemią z biednymi, przyjął bezdomnych. Gdy przyszli Ruscy, nałożyli ogromny podatek na księdza. Wtedy mieszkańcy zaczęli sprzedawać, co tylko się dało, żeby pomóc to zapłacić.

- Jak wybuchła wojna, to były żniwa, tato z młodszym bratem wozili zboże do stodółki - pamięta Stanisław Domaradzki. - Tato był smutny i stryjek też, że będzie wojna i będzie źle. A ja za bardzo nie pojmowałem, co to znaczy wojna, co to znaczy źle. W 1939 roku Polacy zostali stłumieni w Olszynie. Wielu pobitych, rannych. Nie było lekarstw, bandaży. Nie było ratunku... Pamiętam Ruskich, jechali na wozach. A te koniki takie zmęczone, bili je batem. Mieli takie czapki, tu ze szpicem. Jesień była, błoto takie.

W roku 1941 wylały obie rzeki. - Nie można było wypasać krów, bo padłyby na motylicę. Nie było żywicielki, Ruscy i Niemcy pozabierali zapasy, nastał głód - mówi Stanisław Zaleszczak.

- U nas bieda, nie było czym palić, tylko słoma, łodygi z ziemniaków. Chodziliśmy kraść do lasu, 2,5 km. Ja, dziewięcioletni chłopiec, z kolegami zbierałem chrust - nie ukrywa Stanisław Domaradzki. - Jednego razu poszedłem z sąsiadką, bardzo biedną, Rozalią Łuczyn. Wszyscy wiedzieli, że w tym lesie ukrywa się Żyd, który uciekł z getta, była nawet nagroda za złapanie go i oddanie Niemcom. Zobaczył nas i poprosił o jedzenie. Wróciłem do domu i zapytałem mamę, czy można mu pomóc. Zgodziła się. Nalała litrową butelkę mleka, dała trochę chleba. Szybciutko leciałem do tego Żyda, polną drogą. Dałem mu to mleko i chleb. Ściągnął mi czapkę, pogłaskał i pokazał uszykowaną wiązkę chrustu, związaną wikliną, którą zaniosłem do domu. Później dowiedziałem się... - Stanisław Domaradzki zawiesza głos. - Gajowy był z Chłopczyc, Zaczek się nazywał, jeździł na koniu, a był taki zadziorny. I on go chwycił, i z chęci zysku oddał Niemcom.

Stanisław Zaleszczak wraca do opowieści o głodzie. - Jadło się perz suszony i kruszony na żarnach, lebiodę, wysłodki z buraków. Placki z wysłodków piekło się na blasze. Melasa to już był luksus. Mnie ten okres kojarzy się z tym, że dnie były bardzo długie. Człowiek głodny, to czas się wydłużał - stwierdza. - Ponad 20 km na południe były miejscowości Borysław i Drohobycz. Później kobiety stamtąd przynosiły naftę do lamp w zamian za żywność.

- Nafta, trzewiki drewniane, sacharyna, tytoń, bibułki i jeszcze jakaś odzież, to przynosili. Wymieniali na olej lniany i konopny, brali zboże, no i mąkę, kukurydzę, bób - uzupełnia Stanisław Domaradzki.

- W 1944 roku wzięto do wojska znaczącą część mężczyzn. Zdrowego mężczyzny już we wsi nie było, tylko staruszkowie, kobiety i dzieci - zaznacza Henryk Domaradzki i pokazuje album, doskonały dokument, z nazwiskami, zdjęciami i losami żołnierzy. - 10. Sudecka Dywizja Wojska Polskiego pod dowództwem rosyjskim. Wiemy, jaki szlak bojowy przeszli.

- Tato był na wojnie - kontynuuje Stanisław Domaradzki. - Około północy puka ktoś do okna. Mama podchodzi i słyszy po ukraińsku: "Ja z twoim Jaśkiem się widziałem, on tam bieduje, głodny. Daj kawałek chleba, ja tam wracam, zaniosę". Mama wzięła chleb i uchyliła okno. On chwycił i otworzył na oścież. My w płacz, ja tak krzyczałem, że przez dwa tygodnie słowa nie mogłem wymówić. Mama otworzyła drzwi, a tam już czterech Ukraińców. Wyleciała na podwórko, narobiła hałasu. Ukradli nam konia i maciorę, ale jeszcze było im mało i poszli do innego Polaka, zbierali żywność dla banderowców. Dla mnie to był strach niesamowity.

- U nas dużych mordów nie było - przyznaje Stanisław Zaleszczak. - Ale w końcu wioski, gdzie ja mieszkałem, przeważali Ukraińcy. Mój brat pilnował źrebaków w folwarku, to miał bezpieczne schronienie. Brał też mnie, spaliśmy pod żłobami. Ukrywaliśmy się, jedna siostra przechowywała się u Ukraińca, druga u koleżanki, a rodzice różnie - w jamach, ziemiankach.

- Gdy nasiliły się ataki band ukraińskich, w Czernichowie powstała AK. Uczestnikami byli też mężczyźni z Koniuszek. Ukraińcy wiedzieli, że jesteśmy uzbrojeni i bali się podchodzić bliżej - wyjaśnia Henryk Domaradzki.

- W Zagórzu mieszkało kilkanaście rodzin żydowskich, wszystkie wywieźli do getta - dodaje Stanisław Domaradzki. - Było takie starsze małżeństwo, Woron i Sura, jego wzięli, ona została. A tam już mieszkał przesiedleniec. Poszedł do niemieckiej władzy i poskarżył się. Usłyszał, że dla takiej staruszki szkoda kuli i sam ma zrobić z nią porządek. Zaprzągł konie do wozu, załadował Surę, zawiózł na wykopisko na Lisią Górę, zabił łopatą i zakopał...

- A mnie mama kiedyś zgubiła - zaczyna swoją historię Henryk Izdebski. - Tato był na wojnie, a nas gdzieś wysiedlali, wyganiali przed bombardowaniem. Siostra miała 4,5 roku, ja pół. Cała wieś uciekała do Zmysłowa. Mama miała tobołek, córkę i mnie zawiniętego w kocyk. Ja się wyślizgnął z tego tobołka. Dotarli na miejsce, do schronu, mama rozwija kocyk - nie ma Heniusia! Wraca tam, gdzie mają bombardować. Na szczęście znalazła mnie znajoma i oddała mamie. Tak się zaziębiłem, że po kilku dniach na twarzy miałem zarost jak myszka.

W lutym 1946 zapadła decyzja o wyjeździe na zachód i ruszyły przygotowania do podróży. Dwa tygodnie czekania w Rudkach, pod gołym niebem. Wreszcie transport, 120 wagonów, w Samborze rozdzielony na dwa. - Jechał jeden za drugim. 31 marca dotarliśmy do Bieniowa - Henryk Domaradzki pokazuje na mapie szczegółowo opisaną trasę przejazdu.

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska