Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polska dała mi w twarz

Beata Bielecka 95 758 07 61 [email protected]
- Tu mogę jeszcze być, ale kawałek dalej zostałbym uznany za przestępcę, chociaż nic złego nikomu nie zrobiłem - mówi Uladzimir Sitsko
- Tu mogę jeszcze być, ale kawałek dalej zostałbym uznany za przestępcę, chociaż nic złego nikomu nie zrobiłem - mówi Uladzimir Sitsko Beata Bielecka
- Polska to moja druga ojczyzna. Języka nauczyłem siostrę. Napisała doktorat o Sienkiewiczu. Teraz dostałem w twarz od kraju, który był mi tak bliski - mówi Białorusin Uladzimir Sitsko. Ma zakaz przekraczania naszej granicy.

- Pomóżcie, bo jestem już tak zdesperowany, że gotów byłbym jechać do Warszawy, przykuć się łańcuchem do drzewa i wykrzyczeć światu moją krzywdę - zadzwonił do nas Uladzimir, który od 10 lat mieszka we Frankfurcie. Jedziemy za Odrę, bo Białorusin od marca nie może przekroczyć granicy.

Założyli mi kajdanki, rozebrali do naga

Feralnego dnia jechał odprowadzić auto do warsztatu w Słubicach. - Pracowałem w firmie, która sprzedaje samochody i często naprawiamy je u was - opowiada. Ranek miał ciężki. Wrócił z męczącej podróży służbowej z Düsseldorfu, okazało się jeszcze, że musi zawieźć córeczkę do szpitala, a w dodatku szef kazał jak najszybciej odstawić jedno z aut do warsztatu w Polsce. - Przesiadłem się z samochodu do samochodu i z tego wszystkiego zapomniałem torby, w której miałem paszport - wspomina.

Gdy przekraczał granicę w Świecku, został zatrzymany do kontroli. Wtedy zorientował się, że dokument zostawił w aucie, które zabrała żona. - Chciałem po nią od razu zadzwonić, ale pozwolili mi dopiero po dwóch godzinach - mówi. Na nic zdały się przekonywania pograniczników, że ma przecież prawo jazdy, są tam jego dane i można sprawdzić, że nie jest kryminalistą. - A tak właśnie mnie potraktowali. Założyli mi kajdanki, rozebrali do naga. Po sześciu godzinach powiedzieli, że w ciągu siedmiu dni muszę opuścić Polskę i przez rok nie mogę przekroczyć granicy - dodaje. Trudno mu się z tym pogodzić.

- Wiedziałem, że jak nie będę mógł jeździć do Polski, to stracę pracę, a mam na utrzymaniu dwoje dzieci - podkreśla. Jak przewidział, tak się stało. Szef uznał, że skoro nie może odprowadzać aut do Słubic, nie ma już dla niego roboty. - Zresztą nie tylko o to chodzi - stwierdza. Regularnie przywoził do miasta nie tylko samochody do naprawy, ale też dzieci. 4-letnia Katharina jeździła tu konno, bo ma problemy z bioderkami i hipoterapię zalecili lekarze. 8-letni Wilhelm szlifował polski podczas zajęć tanecznych w ośrodku kultury w Słubicach.

- Przychodziliśmy tu też często całą rodziną na obiady, urządzaliśmy w restauracjach urodziny. Zostawialiśmy w Polsce dużo pieniędzy - nie ukrywa Uladzimir. Dla niego decyzja o deportacji ma też inne konsekwencje. - Nie mogę teraz jeździć do ojca, który mieszka na Białorusi. Jest schorowany, ma 80 lat i trzeba mu pomagać - zaznacza.
Ma ogromny żal za to, co się stało. - Nie mogę uwierzyć, że Polacy tak mnie potraktowali. A wasz kraj był mi od dziecka bardzo bliski. Nasza rodzina ma polskie korzenie, ojciec świetnie mówi po polsku i mnie też nauczył. Potem ja uczyłem siostrę. Wykładała język i literaturę polską na uniwersytecie w Grodnie, napisała tam doktorat z Sienkiewicza - wylicza.

Prawo mówi jasno: deportacja

Po zajściu w Świecku Uladzimir wziął adwokata. Odwołali się od decyzji pograniczników do Lubuskiego Urzędu Wojewódzkiego. W czerwcu okazało się jednak, że LUW utrzymał w mocy postanowienie o deportacji. - Oni tam chyba nawet dobrze nie zapoznali się z moimi argumentami, bo o ojcu w odpowiedzi nie wspomnieli ani słówka, a ze mnie zrobili Litwina - denerwuje się Białorusin. - Napisali też, że dopiero po dwóch godzinach od zatrzymania żona dostarczyła mój paszport. A jak mogła wcześniej, jak dopiero po dwóch godzinach pozwolili mi do niej zadzwonić?

Jak wynika z pisma Pawła Klimczaka, dyrektora wydziału spraw obywatelskich i cudzoziemców, Uladzimir złamał przepisy, bo przebywanie na terytorium Polski bez ważnego dokumentu uprawniającego do wjazdu nie jest możliwe. - Jakkolwiek, w późniejszym czasie dostarczono obywatelowi Ukrainy (tu urzędnik popełnił błąd, bo mężczyzna jest z Białorusi - dop. red.) jego paszport, w którym znajdował się niemiecki tytuł pobytowy, to fakt nieposiadania przez niego w chwili przekraczania granicy dokumentu, który do tego uprawnia, pozostaje bezsprzeczny - napisał Klimczak. Podkreślał, że zniesienie kontroli na granicach wewnętrznych państw należących do obszaru Schengen nie zwalnia cudzoziemca z konieczności posiadania tytułu prawnego do przekroczenia granicy lub przebywania na terytorium RP.

Adwokat ze Słubic, który występował w imieniu Uladzimira, dowodził jednak, że w sytuacji, w jakiej znalazł się jego klient, prawo mówi o uznaniowym charakterze wydawanej decyzji. Przekonywał, powołując się na wyrok Wojewódzkiego Sądy Administracyjnego w Gorzowie z 30 grudnia 2009, że nie było obowiązku deportacji Białorusina, jeśli nie stał na przeszkodzie m.in. interes społeczny. Przekonywał też, że Uladzimir będąc wcześniej wielokrotnie w Polsce, nigdy nie złamał prawa.

Ale LUW uznał, że w tym wypadku w grę wchodzą przepisy dotyczące nielegalnego przekroczenia granicy, co skutkuje deportacją z Polski. - Decyzja wydana na podstawie tych przepisów nie jest decyzją o charakterze uznaniowym - zaznaczył Klimczak. - Organ orzekający nie ma możliwości - bez naruszania przepisów prawa - przedsięwzięcia innych kroków niż te, które mają na celu spowodować opuszczenie przez cudzoziemca kraju. Komendant placówki straży granicznej w Świecku miał jedynie dwie możliwości: wystąpić do wojewody lubuskiego z wnioskiem o wydanie decyzji o wydaleniu cudzoziemca z terytorium Rzeczpospolitej Polskiej lub samodzielnie zobowiązać go do opuszczenia tego terytorium. Komendant miał więc pole manewru w kwestii sposobu, w jaki zdecyduje się przymusić cudzoziemca do opuszczenia kraju (i postanowił wydać decyzję o zobowiązaniu, która wiąże się z lżejszymi sankcjami, ponieważ na jej podstawie cudzoziemiec figuruje w wykazie osób niepożądanych w Polsce 1 rok, natomiast na podstawie decyzji o wydaleniu 3 lub 5 lat). Tylko na wyborze jednej z dwóch opisanych opcji zasadza się "uznaniowość", na którą powołuje się pełnomocnik cudzoziemca.

Przepisy ważniejsze od człowieka?

Uladzimir nie daje jednak za wygraną. Od decyzji LUW odwołał się do wojewódzkiego sądu administracyjnego. Terminu rozprawy jeszcze nie ma.
- Ta sprawa ciągnie się już pół roku. Straciłem przez to pracę, żyję w wiecznym stresie. To nie po ludzku. Urzędnicy widzą tylko przepisy. Czy one powinny być ważniejsze od człowieka? - pyta.

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska