Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzy cuda nad Odrą. Granica połączyła dwa światy

Beata Bielecka 95 758 07 61 [email protected]
Tomasz Gawałkiewicz / ZAFF
- Ludzie są jak kamienie. Jak je wrzucisz do jednego bębna i będziesz dostatecznie długo tym bębnem obracać, to powycierają im się kanty i kamienie zrobią się obłe - mówi dr Krzysztof Wojciechowski, dyrektor Collegium Polonicum w Słubicach, o 20 latach polsko-niemieckiego sąsiedztwa. Latach ocierania się o siebie, uczenia się siebie i oswajania demonów z przeszłości.

27 lutego 1991 Wojciechowski wysiadł we Frankfurcie z pociągu relacji Warszawa - Berlin, bo w biurze założycielskim Uniwersytetu Europejskiego Viadrina miał rozmowę kwalifikacyjną.
- Dworzec wyglądał jak żywcem wyjęty z realnego socjalizmu, z freskami na ścianach, przedstawiającymi radosnych robotników. Miasto w najgorszym komunistycznym wydaniu. Wszędzie wielka płyta - wspomina.
Gdy po spotkaniu na Viadrinie (wkrótce zaczął tam pracę, a potem został szefem Collegium Polonicum) poszedł do Słubic, było jeszcze gorzej. Sypiące się fasady, potrzaskane chodniki, bar piwny przy moście, dwóch pijaczków leżących na drodze...

- Niemcy mówili o szoku kulturowym, widząc to wszystko - przypomina sobie dziesiątki rozmów na ten temat. - Różnica cywilizacyjna była ogromna, bo Frankfurt błyskawicznie po zjednoczeniu się wypucował, dostał nowe fasady, budowle, a Słubice potrzebowały paru lat, żeby się rozpędzić, zebrać pieniądze z bazarów i połatać chodniki oraz wyremontować domy.
My nie mieliśmy bogatej zachodniej Polski, która dawałaby nowej, odzyskanej Polsce miliardowe sumy. Dlatego to, co w czasie tych 20 lat się dokonało, określam jako jeden z trzech cudów nad Odrą. Dwa pozostałe to zredukowanie obopólnej niechęci do poziomu nieistotnego i cud natury antropologicznej. Idąc dziś ulicą, nie można już rozpoznać, kto jest Niemcem, kto Polakiem.

Cud pierwszy: był bar, jest uniwersytet

(fot. Tomasz Gawałkiewicz / ZAFF)

Słubice. Wiosna 1990. Na łąkach przy Folwarcznej od kilku miesięcy działało targowisko. Powstało krótko po tym, jak upadł berliński mur, Niemcy się zjednoczyli, a granicę na Odrze można było przekraczać bez przeszkód. Targowisko po deszczu tonęło w błocie, a w słoneczne dni unosiły się nad nim tumany kurzu. Ale Niemcom to nie przeszkadzało, bo w Polsce wszystko było tańsze. Dla wielu nie miało też znaczenia, że nierzadko w pieszej kolejce do przejścia granicznego czekali godzinę, a w samochodowej nawet pięć.
Za turystycznymi stolikami, które udawały sklepowe lady, stali Bułgarzy i Rumuni, obok nich Polacy. Z całego kraju, bo na przygranicznych bazarach rodziły się fortuny. Stoliki pełne towaru zalewały nawet centrum. Miasto było wtedy jednym wielkim targowiskiem. Niemcy przy okazji zakupów szli też do fryzjera, szewca, dentysty. Tak jest zresztą do dziś, tyle że bazar wygląda teraz dużo lepiej.
Słubiczanie początkowo tylko zerkali za Odrę, bo żeby przekroczyć granicę, nadal potrzebowali wiz. Zmieniło się to dopiero po wizycie w mieście, 8 listopada 1990, premiera Tadeusza Mazowieckiego i kanclerza Niemiec Helmuta Kohla. Rozmowy dotyczyły traktatu, który ostatecznie miał uregulować sprawę granic na Odrze i Nysie.

Ten dzień dokładnie pamięta Tomasz Pilarski, absolwent Viadriny, szef Słubickiego Miejskiego Ośrodka Kultury. Miał wtedy 14 lat. - Dla mnie było to duchowe uniesienie związane z wcześniejszymi przemyśleniami nastolatka, który stoi na wale i zastanawia się bardzo naiwnie, kto i dlaczego zabrania mu przekroczyć granicę i zobaczyć, jacy ludzie żyją za rzeką. Nagle podczas tego spotkania poczułem, że granice przestają istnieć - wspomina. W tym momencie nie przyszło mu nawet do głowy, że kilka lat później będzie studiował prawo na frankfurckiej Viadrinie, za rzeką, która długo dzieliła.
Viadrinę otwarto w lipcu 1991. Jedną trzecią miejsc zarezerwowano dla Polaków, w imię dobrosąsiedzkich kontaktów. Siedem lat później, w tym samym miejscu, gdzie stał słynny bar piwny przy Odrze, wyrosło Collegium Polonicum sfinansowane w dużej mierze przez Unię Europejską (jest placówką naukowo-dydaktyczną Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu). Bruksela dała też pieniądze na miasteczko akademickie, jedno z najnowocześniejszych w Europie.
- Słubice niesamowicie zmieniły się od czasu otwarcia granicy - mówi dr Wojciechowski. Niedawno przejeżdżał ze swoją mamą samochodem przez miasto. - O, jaki ładny budynek. Co to jest? - zapytała. Nie mogła uwierzyć, gdy usłyszała, że to noclegownia dla bezdomnych i jadłodajnia dla ubogich.

Cud drugi: koniec wrogości

Po otwarciu granicy z Niemcami słownik języka polskiego wzbogacił się o nowy wyraz "juma", a "trolle", "mrówki", "wędkarze" i "Trójkąt Bermudzki" zyskały inne znaczenie.
Jumaczami byli przeważnie młodzi chłopcy, którzy łowili w niemieckich sklepach. Mrówki przenosiły przez granicę papierosy. Trollami byli Rumuni i Bułgarzy pomagający swoim rodakom dostać się do Niemiec. To też były złote czasy dla niektórych taksówkarzy. Za transport na zieloną granicę kasowali 300 marek. Miejscem spotkań był plac między Mickiewicza a Kościuszki, nazywany Trójkątem Bermudzkim. Bywało tam gorąco, bo rozboje i porachunki między gangami, które zjechały wtedy na pogranicze z całej Polski, nie należały do rzadkości. Dziś jest tam plac Frankfurcki z gustownie urządzonym parkiem, na który pieniądze dała Unia.

W 1993 roku frankfurcka straż graniczna szacowała, że co miesiąc około trzy tysiące cudzoziemców próbuje nielegalnie dostać się do Niemiec. Trudno więc było się dziwić, że pięć lat po otwarciu granicy sondaże mówiły, że 80 procent Niemców jest przeciwnych rozszerzeniu Unii na Wschód.
Lata współpracy i poznawania się zrobiły jednak swoje. Gdy w 2004 roku przystępowaliśmy do Unii, 64 procent Niemców przyjęło to z dużą aprobatą.
To się czuło, szczególnie porównując atmosferę, jaka panowała na słubickim moście 1 maja 2004, gdy frankfurtczycy lali słubiczanom szampana do kieliszków, i tę z roku 1991. Wtedy polskie autokary przejeżdżające graniczny most obrzucano kamieniami, a nasi studenci z Viadriny na własnej skórze odczuli niechęć sfrustrowanych enerdowskich bezrobotnych czy młodzieży sympatyzującej z neofaszystowskimi partiami.

Frankfurt musiał potem długo udowadniać, że jest przyjazny Polakom. Mówiło się nawet, że pierwsze litery z tablic rejestracyjnych na samochodach frankfurtczyków (FF) można odczytać jako skrót od słów Freundliches Frankfurt, czyli przyjazny Frankfurt. Nad poprawą tego wizerunku pracowali też politycy. Rok po naszym przystąpieniu do Unii berliński dziennik "Der Tagesspiegel" pisał: "przyjazne nastawienie do Polski należy wśród elit do dobrego tonu". Ale przyznał też, że dla większości Niemców sąsiad na wschodzie jest terenem dla idealistów.

Cud trzeci: mało się różnimy

Takich idealistów było sporo, szczególnie wśród młodych ludzi. W 1998 roku we Frankfurcie zamieszkał pochodzący z Bonn artysta Michael Kurzwelly. Wkrótce wymyślił Słubfurt - miasto, którego nie ma na żadnej mapie, ale istnieje w głowach ponad 600 słubfurtczyków. Mają nawet własny parlament, który zabiera głos w sprawach ważnych dla mieszkańców po obu stronach Odry. W tej grupie jest Dorota Rutka, nauczycielka z ogólniaka w Słubicach.

- Dla mnie granica nigdy nie była przeszkodą, nawet w czasach, gdy istniała kontrola - stwierdza. - Nigdy też nie miałam obaw, idąc do Frankfurtu. Nie zastanawiałam się nad tym, czy koncert późno się skończy, czy będę wracała do domu sama czy z kimś. Pytanie brzmiało tylko: Czy warto tam iść? - dodaje. Za Odrą ma wielu znajomych. Z niektórymi co środę uczy się niemieckiego. Poznali się kilka lat temu na kursie językowym. Te kontakty dawno wykroczyły już poza naukę języka. - Odwiedzamy się przy różnych okazjach, pamiętamy o swoich urodzinach, jeździmy razem na wycieczki - opowiada Dorota.

Takie kontakty są codziennością dla studentów Collegium Polonicum i Viadriny. Mieszkając razem w akademikach, widzą, że tak naprawdę niewiele ich różni, mimo że na początku patrzyli na siebie bykiem.
Na Viadrinie studiował między innymi berlińczyk Felix Ackermann. Wybrał tę uczelnie właśnie z powodu sąsiedztwa z Polską. Już jako nastolatek w ramach wymiany szkolnej spędził rok we Wronkach. Potem pojechał do Sankt Petersburga i razem z innymi wolontariuszami ze stowarzyszenia "Znak pokuty" opiekował się ofiarami gułagów. We Frankfurcie zainteresowała go historia miasta i sąsiednich Słubic. Z przyjaciółmi założyli Instytut Historii Stosowanej. Uważali, że trudno zrozumieć przeszłość bez odwracania się za siebie. Felix opowiada, że decyzja o powołaniu instytutu była też odpowiedzią na kurtuazyjne gesty polityków, którzy mówili o dobrym sąsiedztwie, ale niewiele robili.

Potrzebę poznania czuli też starsi. Gdy w 2000 roku Henryk Rączkowski wspólnie z Willim Przybylskim zakładali Polsko-Niemiecką Akademię Seniorów, sceptyków nie brakowało. Tworzenie uczelni dla starszych ludzi, obciążonych wspomnieniami wojny, dramatami wysiedleń, nieznajomością języka sąsiada, było wyzwaniem. Pamięta, że na początku Niemcy siadali po jednej stronie sali, Polacy po drugiej. Dziś już tego nie ma.

Grzechy zaniechania: niewykorzystane szanse

Tramwaj jeżdżący z Frankfurtu do Słubic, puste mieszkania, które Niemcy zburzyli, choć w Słubicach ich brakuje, język polski w nielicznych szkołach niemieckich, brak przez wiele lat porozumienia w sprawach gospodarczych... To grzechy zaniechania po obu stronach granicy.
- Gdyby Niemcy inaczej patrzyli na Polaków, mogliby tu stworzyć drugie El Paso, taki sam kwitnący region, jak ten, gdzie wykorzystano amerykańską technologię i meksykańską siłę roboczą - uważa dr Wojciechowski.

Ale nad Odrą długo woli współpracy gospodarczej nie było. Do dziś mieszkańcy pamiętają tzw. wojnę bułeczkową. Wybuchała w 1995 roku po tym, jak Marta Bruns ze Słubic, która dzięki małżeństwu z Niemcem została obywatelką RFN, otworzyła we Frankfurcie piekarnię. W Słubicach bułka kosztowała wtedy 10 groszy, a po drugiej stronie Odry - 42 grosze. Trzy dni po otwarciu sklepu na drzwiach piekarni pojawił się napis: Schmugelbrot aus Polen - nein, danke (szmuglowane pieczywo z Polski - nie, dziękuję). Na łamach miejscowej gazety Juergen Watzlaw, ówczesny szef miejscowej Izby Rzemieślniczej, grzmiał: "fałszywie rozumiana przyjaźń doprowadza do podejmowania przez frankfurcki urząd miejski decyzji, które kłócą się z interesami niemieckich przedsiębiorców". W imię tych interesów do maja tego roku obowiązywał zakaz pracy Polaków w Niemczech.

Zdaniem dra Wojciechowskiego Polacy bardziej niż Niemcy umieli skorzystać z bliskości granicy. -
Obserwuję w Słubicach ogromny postęp cywilizacyjny - podkreśla. Granica dała ludziom przede wszystkim pracę. W mieście jest blisko 100 zakładów fryzjerskich, około 60 mniejszych i większych knajpek, szturm na warsztaty przeżywają mechanicy samochodowi i rzemieślnicy. Dzięki sąsiadom zza Odry działają dwa bazary, mimo że w mieście powstały nowoczesne sklepy i galeria handlowa. Bo Niemcy lubią przy okazji zakupów usiąść pod chmurką i zjeść polskie pierogi albo schabowego z kapustą...
Jak Słubice będą wyglądały za 20 lat? - Dziesięć procent mieszkańców Frankfurtu to będą Polacy, w szkołach niemieckich jedną trzecią będą stanowiły dzieci polskie, w wielu instytucjach po obu stronach rzeki będzie się mówiło w obu językach i będziemy mieli ładne przygraniczne miasto, takie jakich wiele między Niemcami a Holandią po 400 latach sąsiedztwa - przewiduje dr Wojciechowski.

Baza firm z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska