Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lekarka odpowie za śmierć Adasia?

Tatiana Mikułko 95 722 57 72 [email protected]
Adaś nie był chorowitym dzieckiem. Z dnia na dzień dostał wysoką gorączkę, trafił do szpitala, potem na oddział intensywnej opieki medycznej, z którego już nie wyszedł. Rodzina nie może się pogodzić ze smiercią chłopca
Adaś nie był chorowitym dzieckiem. Z dnia na dzień dostał wysoką gorączkę, trafił do szpitala, potem na oddział intensywnej opieki medycznej, z którego już nie wyszedł. Rodzina nie może się pogodzić ze smiercią chłopca fot. Archiwum rodziny
Adaś był ich iskierką. Mama do dziś czuje obecność synka, choć siedmiolatek zmarł miesiąc temu. Rodzina ma pretensje do lekarki. Sprawą zajmuje się prokuratura w Gorzowie.

Rodzina (nazwisko do wiadomości redakcji) od kilku tygodni żyje jak w letargu. - Żona na lekach, starszy syn zamknął się w sobie - opowiada ojciec. Razem z babcią chłopców chodzi od prokuratury do izby lekarskiej, od poradni do szpitala. Składa skargi, doniesienia, pisma. Szuka odpowiedzi na pytanie: Dlaczego Adaś nie żyje? Dzień wcześniej synek był zdrowy, obudził się z wysoką gorączką, wieczorem stracił przytomność i już jej nie odzyskał. - Dlaczego lekarka nawet go nie zbadała? - pyta babcia.

Siedzieliśmy na korytarzu, podeszła lekarka i zapytała, czy syn jest chory psychicznie

Czwartek, 2 grudnia, 8.30. - Wnuk bardzo źle się czuł. Miał 39,5 stopnia gorączki, majaczył. Zadzwoniłam pod 999, ale nikt nie odebrał. Wykręciłam 112. Odezwał się strażak, który przełączył mnie na pogotowie. Powiedziałam, że Adam ma wysoką temperaturę, wymiotuje. Dyspozytorka odmówiła przyjazdu karetki, twierdząc, że do dziecka z gorączką nie jeżdżą. Dała mi do telefonu lekarza, który kazał podać czopek i udać się do rodzinnego. Na moje pytanie: A co, jeśli to zapalenie opon mózgowych?, zirytował się i zapytał: A skąd mogę to niby wiedzieć? - wspomina babcia. Rejestratorka w przychodni, do której należał chłopiec, nie chciała przyjąć wizyty domowej. W końcu obiecała, że przyjedzie lekarz.
14.30. Przy wizycie lekarki obecny był też ojciec i dziadek chłopca. - Syn nadal miał wysoką gorączkę, był bardzo pobudzony, drażliwy, ale zachowywał się, jakby nie kontaktował. Lekarka od progu z krzykiem, dlaczego wezwaliśmy ją do domu. Tłumaczyliśmy, że dziecko nie daje się ubrać, leje się przez ręce. Zajrzała mu do gardła, trzy razy przyłożyła słuchawki do piersi, temperatury nie sprawdziła, wypisała leki. Jej zdaniem, to była wirusówka. Dziadek od razu pobiegł do apteki. Podaliśmy lekarstwa, po których dziecko poczuło się gorzej - mówi ojciec.

18.30. Rodzice zawieźli chłopca na izbę przyjęć szpitala w Gorzowie. - Siedzieliśmy na korytarzu, podeszła lekarka i zapytała, czy syn jest chory psychicznie. Takie sprawiał wrażenie, cały czas kręcił głową i majaczył. Powiedzieliśmy, że nie, że od rana ma wysoką gorączkę. Od razu się nami zajęto. Po wstępnych badaniach stwierdzono zapalenie opon mózgowych. W trakcie badań tomografem syn stracił oddech, trafił na oddział intensywnej opieki. Jego stan określono jako ciężki. Przez 11 dni nie odzyskał przytomności. Lekarze wiele nam nie obiecywali. 13 grudnia stwierdzili śmierć mózgu - opowiada ojciec.

Adaś powiedział kiedyś rodzicom, że chciałby oddać swoje organy do przeszczepu. - Chcieliśmy uszanować jego wolę, ale nie było to możliwe z przyczyn medycznych. Pogrzeb odbył się 17 grudnia. Było mnóstwo ludzi, dzieci z jego szkoły - wspomina ojciec.
W domu jest wyrwa nie do zapełnienia. Rodzina niedawno zamieszkała z dziadkami, by wszyscy byli razem. - Świąt nie mieliśmy, prezenty dla wnuka leżą nieodpakowane. Na lodówce wisi plan lekcji ze śladami jego paluszków, bo jeszcze nie umiał ładnie pisać. Synowa opowiada, że w nocy czuje, jakby Adaś spał przy niej. Nie można słuchać, gdy mówi to matka. Rodzice ani dziadkowie nie powinni chować swoich dzieci - babcia nie może się z tym pogodzić.

Rodzina uważa, że do śmierci chłopca przyczyniło się nierozpoznanie objawów choroby i niezbadanie dziecka przez lekarkę rodzinną. - Syna można było uratować. Czas odgrywał tu rolę. Ale chyba wszystko sprzysięgło się przeciwko nam. Bo nawet lekarka wpisała do karty choroby, że syn miał temperaturę 37,5 stopnia. Przecież nawet mu jej nie sprawdziła! - oburza się ojciec.
Wersja lekarza jest inna, dlatego sprawę ma wyjaśnić Izba Lekarska. Bada ją rzecznik odpowiedzialności zawodowej. Rodzina złożyła też doniesienie do prokuratury w Gorzowie. - Chcę usłyszeć odpowiedź na pytanie: Dlaczego? Wiem, że może to potrwać, ale mam czas. To jest mój cel, żeby żadne dziecko w podobnym sposób nie zostało skrzywdzone - podkreśla ojciec Adasia.

20-30 tysięcy błędów co roku

Prawie każdy z nas zna kogoś, kto padł ofiarą błędnego postępowania lekarzy. "Gazeta Lubuska" co jakiś czas opisuje takie historie. Różnie się kończą. W przypadku pana Piotra z Gorzowa, o którym pisaliśmy jesienią ub. roku, sąd po pięciu latach orzekł, że należy mu się odszkodowanie. Przypomnijmy, że starszy człowiek stracił zdolność do pracy po tym, jak w gorzowskim szpitalu źle leczono go z zapalenia płuc. Za utratę zdrowia dostanie nieco ponad 15 tys. zł.

Sprawy o błędy lekarskie są trudne i w Polsce ciągną się w nieskończoność. To zniechęca poszkodowanych i ich bliskich do walki o swoje prawa. W 2009 r. w Lubuskiem prokuratura zajmowała się 17 takimi przypadkami. Rok temu już tylko 12. - Rzadko kiedy kończyło się aktem oskarżenia. Niektóre wciąż są zawieszone, bo czekamy na opinię z akademii medycznej. To trwa nawet półtora roku. Najkrócej dziewięć miesięcy - mówi prokurator rejonowa Halina Mikołajczuk z Gorzowa.
W 2009 r. do Izby Lekarskiej w Gorzowie trafiło 30 skarg na lekarzy, z czego 16 umorzono. Rok temu rzecznik odpowiedzialności zawodowej rozpatrywał 40 spraw. Nie ma jeszcze danych, czym zakończyły się postępowania. Natomiast Izba Lekarska w Zielonej Górze w ogóle odmówiła nam prawa do informacji na ten temat.

Przyjmuje się, że każdego roku w Polsce wydarza się 20-30 tys. błędów i wypadków medycznych. Ale dokładnych statystyk nie ma. Nie prowadzi ich Ministerstwo Zdrowia ani Biuro Rzecznika Praw Pacjenta.
Od 13 lat losy poszkodowanych pacjentów dokumentuje Stowarzyszenie Primum Non Nocere (Po pierwsze: nie szkodzić), któremu przewodniczy Adam Sandauer. - Przez lata nic się u nas nie zmieniło. Wciąż nie ma publicznego programu leczenia schorzeń jatrogennych, czyli powstałych w wyniku błędu lekarskiego. Poszkodowanym pozostaje walka w sądzie. Zaledwie 10 procent spraw kończy się wygraną. Batalia sądowa jest trudna, bo to na poszkodowanym ciąży obowiązek udowodnienia szpitalowi czy lekarzowi, że powstanie szkody jest zawinione - mówi Sandauer.

Sił fizycznych ani psychicznych, żeby przejść tę drogę, nie miała Donata Wojnicz z Zielonej Góry. Pięć lat temu dowiedziała się, że ma zaawansowanego raka szyjki macicy z przerzutami. Było to dla niej o tyle zaskakujące, że co roku, a nawet co sześć miesięcy wykonywała cytologię u swojego ginekologa. - Czułam, że coś jest nie tak. Na moją prośbę lekarz zrobił USG. Na monitorze widziałam coś, co mnie zaniepokoiło. Lekarz powiedział, że nie ma pojęcia, co to jest i przepisał mi hormony. Pojechałam do innego specjalisty, do Wrocławia. Okazało się, że jestem bardzo poważnie chora. Po trzech dniach byłam już na stole operacyjnym w szpitalu w Poznaniu. Potem chemia, radioterapia. Przez dwa miesiące nie wychodziłam ze szpitali - opowiada.

Żyje dzięki wsparciu najbliższych i lekarzy, których potem spotkała na swojej drodze. - Mój ginekolog pobierał cytologię zwykłym wacikiem, a nie szczoteczką. Nie wiem, jak to nazwać - brakiem wiedzy, ignorancją, traktowaniem kobiety jak przedmiot? Mam nadzieję, że on wie, że czyta, co mówię w mediach. Na osobiste spotkanie z nim nie mam siły - przyznaje pani Donata. Zamiast walki w sądzie, wybrała inną drogę. Od niedawna jest koordynatorką na woj. lubuskie w stowarzyszeniu Kwiat Kobiecości (pomaga paniom po raku szyjki macicy). Zaangażowała się w edukowanie kobiet na temat tego, jak powinno wyglądać prawidłowe badanie cytologiczne, że nie można wierzyć jednej diagnozie, że trzeba ją potwierdzić u innych specjalistów.
Lekarz, u którego przez lata się leczyła, nadal przyjmuje pacjentki w Zielonej Górze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska