Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W nowosolskim szpitalu nikt nie chciał podjąć się wbicia wenflonu dziecku pana Jarosława

Filip Pobihuszka 68 387 52 87 [email protected]
- Nie mam pretensji do oddziału ratownictwa, ale chcę żeby sprawę wyjaśniono – mówi Jarosław Zatylny.
- Nie mam pretensji do oddziału ratownictwa, ale chcę żeby sprawę wyjaśniono – mówi Jarosław Zatylny. fot. Filip Pobihuszka
- Jedni chcą, ale nie potrafią, a drudzy potrafią, ale nie chcą, tak to wygląda - mówi ojciec 7-miesięcznego chłopca, który spędził na bieganiu po szpitalu kilka godzin, bo nikt nie chciał podjąć się wbicia wenflonu.

W redakcji "GL" zjawił się pan Jarosław Zatylny z Bytomia Odrzańskiego, zaintrygowany dość skomplikowana sytuacją, na jaką natrafił będąc w nowosolskim szpitalu. W poniedziałkowy wieczór, ok. godz. 20.00 pan Jarosław trafił na szpitalny oddział ratunkowy ze swoim siedmiomiesięcznym synkiem.

- Po przyjeździe musiałem jeszcze wrócić się do apteki, bo okazało się, że małemu trzeba będzie podawać zastrzyki - mówi J. Zatylny. - Zadecydowano, że najlepszym rozwiązaniem będzie założenie wenflonu, bo wielokrotne kłucie takie malucha to dość duże ryzyko i zdaję sobie sprawę, że dodatkowo jest to trudne zadanie - mówi ojciec chłopca. Pielęgniarka, która się tego podjęła, po nieudanej próbie skierowała chłopca na oddział dziecięcy, by tam ktoś bardziej doświadczony nakłuł chłopca.

- Zrobiliśmy tak jak nam kazano, ale tam z kolei usłyszeliśmy, że to nie należy do ich obowiązków i mamy ponownie wracać na oddział ratunkowy, skąd przyszliśmy. I tak kilka razy. Ciągle ktoś zrzucał na kogoś obowiązek założenia tego wenflonu - mówi pan Jarosław. - Biegaliśmy tak chyba z półtorej godziny, a syn cały czas miał 40-stopniową gorączkę - dodaje. W końcu znalazł się lekarz, który podjął się trudnej sztuki nakłucia małego dziecka. - Udało się za szóstym razem. Sama operacja wkłuwania trwała jakieś dwie godziny - mówi J. Zatylny.

Następnego dnia, ojciec chłopca spotkał się z Małgorzatą Stolarską, kierowniczką działu organizacji i nadzoru w nowosolskim szpitalu. - Przyjęła mnie bardzo uprzejmie, wysłuchała, co mam do powiedzenia - mówi pan Jarosław. - Powiedziała mi wtedy, że problem nie jest nowy, a wynika on z tego, że każdy z oddziałów dostaje na swoją działalność osobne fundusze, więc pracownicy teoretycznie nie muszą robić rzeczy, które są poza ich zbiorem obowiązków - mówi ojciec chłopca.

- Nie mam jakichś szczególnych pretensji do SOR. Chcę żeby panie z oddziału dziecięcego poniosły jakieś konsekwencje. Nie za podjętą decyzje, bo tu są kryte, ale za swoje opryskliwe i niemiłe zachowanie - mówi J. Zatylny. - Jedni chcą, ale nie potrafią, a drudzy potrafią, ale nie chcą, tak to w skrócie wygląda - ojciec chłopczyka rozkłada ręce.

Sprawę krótko komentuje Marek Maślicki, zastępca kierownika szpitalnego oddziału ratunkowego. - To wszystko zależy od ludzi, od ich dobrej woli - mówi. - My na SOR też często robimy rzeczy, których teoretycznie nie musimy robić, przyjmujemy ludzi, którzy równie dobrze mogliby pójść do lekarza rodzinnego. Oddział ratunkowy nie służy przecież tylko ludziom z wypadków - mówi M. Maślicki. Obiecuję, że przyjrzę się sprawie - dodaje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska