Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Honduras - biedny kraj pełen niebezpieczeństw i... pięknych pejzaży (zdjęcia)

Monika Szyszłowska www.monika-szyszlowska.com
Cabana, czyli typowa chatka do wynajęcia na noc.
Cabana, czyli typowa chatka do wynajęcia na noc.
Honduras. Dwa największe miasta - Tegucigalpa (stolica), i San Pedro Sula są bardzo niebezpieczne. W niektórych dzielnicach rządzą gangi i od Anglika, który mieszkał w San Pedro przez rok wiem, że czasem złodzieje nie patyczkują się i po obrabowaniu po prostu zabijają swą ofiarę.

[galeria_glowna]
Turystów przestraszyły też zamieszki i demonstracje polityczne, ale te również miały miejsce w stolicy i nie dotyczyły w żaden sposób turystów. Natomiast wszędzie indziej, w wioskach i miasteczkach jest spokój. I bieda. Honduras posiada piękne pejzaże. Niesamowicie tu zielono. Posiada parki narodowe, lasy chmurowe, liczne wodospady, egzotyczną dla nas roślinność. Na wyżynach uprawia się kawę. Posiada dobre gleby i potencjalnie mógłby całkiem dobrze prosperować i uzyskiwać niezłe dochody z turystyki. Tylko, że mają spore problemy polityczne i socjalne.

Jak we wszystkich krajach rozwijających się, przynajmniej Ameryki Środkowej i Południowej, problemy pochodzą z tego, że rząd jest zawsze prawicowy, obsadzony milionerami, którzy nie myślą o kraju. Swą kadencję wykorzystują do wzbogacenia się i wszyscy o tym wiedzą. Ludzie żyją sobie spokojnie z dnia na dzień, trochę rozgoryczeni, trochę pogodzeni z losem. Mało komu przyjdzie do głowy jakaś inicjatywa, własny choćby najmniejszy biznes, ulepszenia. Czym biedniejsi, tym więcej mają dzieci, jedno po drugim. Przydałaby się edukacja w zakresie planowania rodziny.

La Utila

Chciałam dostać się na karaibską wyspę, bo jeszcze nigdy nie byłam i marzyłam o białych plażach, turkusowym morzu i palmach jak na obrazku. Więc po przekroczeniu granicy od razu pojechałam na wyspę Utilę. Tylko wcześniej nie sprawdziłam, że podczas gdy na lądzie i wybrzeżu Pacyfiku jest sucho, to tutaj akurat jest pora deszczowa. A wyspa przeznaczona jest głównie dla nurków i słynie z pięknych raf koralowych, bogactwa ryb i świata podwodnego i dobrych i tanich kursów nurkowania. Kiedy jest się pod wodą nie ma większego znaczenia, czy na górze pada czy nie. Tylko, że ja nie nurkuję. Plaż tu raczej nie ma.

Dużą część populacji wyspy, jak i całego północnego wybrzeża Hondurasu, Belize i Livingstone w Gwatemali stanowią Garifnua. Garifuna wywodzą się od niewolników z Jamajki. W XVII wieku Brytyjczycy przywieźli niewolników z Jamajki na wyspy Bay Islands, gdzie się osiedlili. Pod koniec XVIII wieku niewolnicy podnieśli bunt na jednej z wysp i Brytyjczycy przewieźli buntowników na wyspę Roatan i tam ich zostawili. Stąd ludzie Garifuna rozproszyli się na całe wybrzeże karaibskie. Tak więc często język angielski okazuje się pierwszym językiem używanym tutaj i kultura też jest bardziej karaibsko-jamajska.

Trafiłam na najgorszą możliwą pogodę, bo do tego zrobiło się bardzo wietrznie i zimno. Kiedy wszyscy już mieliśmy dosyć pogody i zaczęliśmy wpadać w depresję okazało się, że prom, żeby wrócić na ląd nie kursuje z powodu warunków pogodowych. I tak czekaliśmy trzy dni wznosząc oczy ku niebu, czy aby się przejaśnia. Niektórzy desperaci opuścili wyspę prywatnymi cztero i sześcioosobowymi samolotami.

Nieturystycznie po wyżynach Hondurasu

W Hondurasie popularnością cieszą się wyspy i oczywiście jedne z najważniejszych ruin Majów, Copan. Inne miejsca nie są zbyt znane turystycznie. W Przewodniku Lonely Planet jako jeden z najważniejszych punktów programu wymieniają tzw. Ruta Lenka, czyli szlak ludów Lenka. Chciałam żeby było nieturystycznie i postanowiłam udać się tym szlakiem, od Santa Rosa de Copan aż do granicy z El Salvador. No i jest nieturystycznie. Przez całą drogę nie widziałam choćby jednego turysty. Mieszkańcy tych terenów z góry zakładają, że jestem z USA. A Amerykanów nie darzą sympatią. Stają się przyjaźniejsi, kiedy mówię, że jestem z Europy. O geografii świata mało kto ma pojęcie. Dla nich świat kończy się na ich gminie. A dalej to już Ameryka pełna bogatych kapitalistów.

Przewodniki opisują kolejne miasteczka na trasie jako urocze miasteczka kolonialne, ukryte perełki. Jakoś żadne z nich mnie nie urzekło i nie wydały mi się ani kolonialne, ani perełki. Z Santa Rosa i z Gracias ponoć warto wybrać się do okolicznych wiosek zamieszkiwanych przez ludzi pochodzenia Lenka, gdzie można zobaczyć tradycyjne rzemiosło i wyroby garncarskie. Tak jest napisane w przewodniku. W Parque Central, czyli na głównym placu-parku stanowiącym centrum każdego miasteczka przy którym standardowo znajduje się kościół i uficio municipalidad (urząd miasta czy gminy), stoją budki z napisem informacja turystyczna.

Tylko jakoś nigdy nie są czynne i nie ma kogo zapytać o informację. Natomiast znalezienie transportu na terminalu autobusów okazuje się problemem. Pomimo, że mówię po hiszpańsku i w pozostałych krajach bez większych problemów udawało mi się komunikować z mieszkańcami i uzyskiwać informacje tutaj, w Santa Rosa każą mi wsiąść w zły autobus - w przeciwną stronę. A że droga jest niewyasfaltowana i kręta to ponad 30 km może zająć półtorej godziny, więc po powrocie na terminal rezygnuję z wyprawy.

Z Gracias znowu trudno ustalić skąd odjeżdża i o której godzinie autobus do wioski Lenka, a odjeżdża raz dziennie i wraca… następnego dnia. Popularnym środkiem transportu są tu samochody z przyczepką, na którą pakują się ludzie i po drodze wsiadają i wysiadają wedle życzenia. Ale nie wiadomo, czy złapię taki samochód po południu, żeby wrócić, więc znów rezygnuję.

Z Gracias tak zwanym chicken bus, czyli autobusem szkolnym, bo innych tu nie ma, jadę do San Juan. Tutaj znów zaskakuje mnie brak myślenia Hondureńczyków. Dojeżdżamy do jakiejś wioski. Jest pora obiadowa i wszyscy wysiadają, żeby zjeść coś w przydrożnej jadłodajni. Do wyboru jest tylko kurczak z ryżem, muszę być gdzieś niedaleko punktu docelowego, więc poczekam z jedzeniem.

Tak na marginesie to jedzenie tu jest bardzo kiepskie, stały zestaw: ryż, kurczak lub wołowina, czerwona fasolka, dwie małe grube tortilie, kawałek obrzydliwie słonego sera z krowiego mleka, trochę śmietany, czasem smażone banany. Zamiast mięsa można dostać jajko. Ewentualnie zawijają wszystko w wielki placek z mąki pszennej zwany baleada. Chyba do końca życia nie będę mogła patrzeć na czerwoną fasolkę. Już mi niedobrze czasem od tego jedzenia.
Czekamy w nieskończoność. Jak już wszyscy się najedli i autobus ma ruszać, to pomocnik kierowcy-bileter oznajmia mi… że to właśnie jest San Juan. Co za kompletny idiota!!! To siedzę tu i czekam aż się wszyscy najedzą, skoro tu właśnie mam wysiadać?! Klnę po polsku na cały głos i wysiadam.
San Juan jest kompletną dziurą z ubitymi drogami. Jest pięknie położony w górach, w pobliżu lasów chmurowych i posiada doskonały klimat do uprawy kawy.

Tutaj dzięki wolontariuszom z Korpusu Pokoju parę lat temu mieszkańcy stworzyli kooperatywę w celu rozwinięcia turystyki w San Juan. Na czele kooperatywy stoi pani Gladis i to właśnie jej domu trzeba szukać po przybyciu do San Juan. Pani Gladis organizuje mi nocleg w domy swej matki. Starsza pani akurat praży ziarna kawy na płycie nad ogniem. Przyglądam się jak to robi i ucinamy sobie pogawędkę. Obie kobiety okazują się przemiłe, wykształcone i przyzwyczajone do zagranicznych gości. Starsza pani była kiedyś nauczycielką, osoba wciąż ciekawa świata o dobrej energii. Na koniec częstuje mnie świeżo zaparzoną kawą i tradycyjnym jedzeniem, ale jestem głodna, więc daję radę fasoli i tortiliom.

Następnego ranka wyruszam na całodniową wyprawę konno z przewodnikiem w góry i jest to najbardziej udany dzień mojego pobytu w Hondurasie. Po raz pierwszy odwiedzam plantację kawy, gdzie akurat zrywa się owoce, a następnie odwiedzamy dom właścicieli plantacji i przewodnik opowiada mi o całym procesie produkcji. Pejzaże są przepiękne: góry, lasy sosnowe i bananowce, krzewy kawy, gdzieniegdzie ubogie domki. Myślę, że kraj ten posiada bogactwa i możliwości, których w ogóle nie potrafi wykorzystać. Nawet kawę zaczęli uprawiać zaledwie 35 lat temu, po tym jak ktoś ze stolicy, czy też z organizacji pozarządowych odkrył, że San Juan posiada doskonały klimat i gleby do uprawy kawy i od tamtej pory wszystkim się lepiej powodzi. Wcześniej nie mieli co jeść.

Z San Juan dostałam się do La Esperanza, a z La Esperanza pokonanie 36 km do Marcala zajmuje autobusowi ponad dwie godziny, bo droga jest świeżo wykopana - rozkopana (chyba będą kładli asfalt) i wije się pośród gór. Ponadto zanim autobus ruszy, jak również po drodze, wsiadają do niego i wysiadają sprzedawcy napojów, cukierków, ciastek, prażonych bananów, orzeszków, smażonego kurczaka, lodów, lekarstw czyniących cuda. Tym sposobem każda podróż dodatkowo się wydłuża. W Marcala znów mam problemy z ustaleniem godziny odjazdu autobusu do El Salvador. A ustalić trzeba, bo są dwa autobusy dziennie. Znajduję biuro transportu. Pytam pana w biurze wyraźnie o autobusy do San Miguel w Salvadorze.

Powiedział mi, że jest autobus o 5.30. Wstaję po ciemku, o 5.00 jestem na przystanku i okazuje się, że autobus był o 4.30. Nic z tego nie rozumiem, moja cierpliwość się kończy i znów klnę głośno po polsku. I tak nikt nic nie rozumie, a wyzywam ich od najgorszych… Teraz muszę zbudzić właściciela mojego pensjonatu, żeby dostać się z powrotem do pokoju. Następny autobus jest o 12.00. Udaje mi się w niego wsiąść. Do granicy (40 km) jedziemy przez góry po wyboistych drogach 2 godziny i 40 minut!!! Pasażerowie wsiadają i wysiadają w najmniej nieoczekiwanych miejscach, gdzieś w buszu, na końcu świata. Przewożą kosze, pudła i skrzynki. W momencie przekroczenia granicy ogania mnie szczęście: "Żegnaj Hondurasie, na pewno nigdy tu nie wrócę!"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska