Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Seryjny morderca zabił kilka osób, straszna historia!

Piotr Jędzura 0 68 324 88 80 [email protected]
W 1979 r. Józef Pluta był najbardziej poszukiwanym seryjnym mordercą w kraju. Ludzie bali się wieczorami chodzić po ulicach, milicja organizowała obławy. Pluta był bezwzględny, bestialsko wymordował rodzinę, znajomych i przygodnych ludzi.

Pluta. To nazwisko w 1979 r. kojarzyło się niemal z wampirem. Choć krwiopijca wydawał się przy nim niczym strasznym. Kiedy zapadał zmierzch kobiety bały się chodzić ulicami. Mężczyźni po zmroku oglądali się za siebie słysząc czyjekolwiek kroki.

Pluta paraliżował, siał postrach. Zło i śmierć kojarzyły się tylko z jego osobą - wysportowanego mężczyzny, podobno nawet byłego członka wojskowych jednostek specjalnych.

Dlaczego zabił?

Zanim sterroryzował kraj Józef Pluta mieszkał w jednej z miejscowości pod Międzyrzeczem. - Miał rodzinę, pracował, niczym się nie wyróżniał - wspomina Zbigniew Bartkowiak, dziś prezes Fundacji Bezpieczne Miasto w Zielonej Górze, wtedy kapitan milicji, uczestnik poszukiwań Pluty i sprawca jego zatrzymania.

Dlaczego zabił, co spowodowało, że zamordował kobietę? Milicjanci ustalili, że Pluta pracował w owczarni. Spędzał tam sporo czasu. - Wyszło na jaw, że współżył z owcą. Zauważyła to jedna z kobiet. Z tego powodu Pluta ją zabił, miał już przecież motyw - mówi Z. Bartkowiak.

Śledztwo potwierdziło jego straszny czyn. Milicjanci ustalili, że w dniu mordu wrócił do domu zdenerwowany. Roztrzęsiony położył się do łóżka.

Potem był już sąd i sprawa oskarżonego o mord. Sprytny Józef przed obliczem sądu sugerował chorobę psychiczną. Skutecznie, bo trafił do szpitala psychiatrycznego do Obrzyc. Tam zaczęła się jego obserwacja.

Obserwacja i ucieczka

Zbigniew Bartkowiak szukał i znalazł jednego z najgroźniejszych przestępców ostatnich lat.
(fot. fot. Piotr Jędzura)

W szpitalu bestialski morderca doskonale się zaklimatyzował. Był lubiany, zaskarbił sobie względy kobiet. - Kobiety lgnęły do niego, uwielbiały go - wspomina Z. Bartkowiak.

Po pewnym czasie obserwacji, Pluta został zaangażowany do budowy willi jednego z lekarzy. Budowano ją w Suchym Lesie pod Poznaniem. Pluta nadzorował prace, doglądał ekipy. Nie był wtedy w szpitalu, został zakwaterowany w domu znajomych lekarza. To mu pasowało.

Budowa trwała na dobre. Czas obserwacji Pluty dobiegał jednak końca. Lekarz poinformował go to tym. - Wiedział, że musi wracać do celi - mówi Z. Bartkowiak. Wtedy uciekł.

Zjawił się w swojej wsi, zatrzymując się prawdopodobnie u rodziny lub bliskich znajomych. Po posiłku wszystkich wymordował. Na koniec w oborze siekiera zarąbał gospodarza. Dlaczego znowu zabił? - On chciał wykończyć wszystkich znajomych, rodzinę też - mówi Z. Bartkowiak.

Zabójca uciekł i zaczął się ukrywać.

Strach na wolności

Milicja bezustannie szukała Pluty. W mediach pojawiły się informacja o groźnym mordercy. Był uznany seryjnym zabójcą. Został określony jako osoba bardzo groźna. Policjanci ostrzegli przed nim.

- Doskonale rzucał nożem i toporkiem, z daleka trafiał do celu, ostrze zawsze się wbijało - mówi Z. Bartkowiak. Zabójca miał nauczyć się tego właśnie służąc w jednostkach specjalnych.

Po mordzie w rodzinnej miejscowości Pluta wrócił do Suchego Lasu. Tam, gdzie nadzorował budowę willi lekarza. Obserwował dom, w którym był zakwaterowany. Kiedy domownicy byli w łóżkach zaatakował. Poranił dotkliwie swoje ofiary i uciekł. Dziś śledczy nie pamiętają, czy tam też kogoś zabił.

Psychoza narastała

Wtedy już panowała olbrzymia psychoza. Strach paraliżował mieszkańców województw Zielonogórskiego, Gorzowskiego i Wielkopolskiego. Najbliższa rodzina Pluty była pod milicyjna obstawą.
Morderca doskonale sobie radził w ukryciu. Ukrywał się w lasach. Okradła spiżarnie mieszkańców wsi. Kradł słoiki z mięsem. Wypijał mleko gospodarzy wystawione przed domami. Cały czas czaił się i atakował.

Milicja rozsyłała listy gończe. - Co chwilę otrzymywaliśmy informacje, że gdzieś widziano Plutę, ruszaliśmy za nim, tropiliśmy go - mówi Z. Bartkowiak. Ludzie bali się wyjść wieczorami z domów. Na ulicach w Zielonej Górze panowała psychoza. - Zresztą telewizja nagłaśniała sprawę, bardzo mocno jak na tamte czasy - przyznaje Z. Bartkowiak.

Prawdopodobnie w połowie lipca 1979 r. pluta ukrywał się w jednym z bunkrów Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego koło PGR-u w Kaławie. Milicja nie była nawet na jego tropie. Zwodził pościg doskonale radząc sobie w ukryciu. Mówiło się, że dawał o sobie znać tylko po kolejnych znalezionych ciałach ofiar.

Strach był tak wielki, że kobiety w okolicy nie wychodziły z domów. Rodzice nie wypuszczali na zewnątrz dzieci. Z telewizji wiało grozą z milicyjnych komunikatów o seryjnym mordercy. Pluta sparaliżował kawał Polski. Do tego wszystkiego dochodziły patrole kręcące się po okolicy. Wampira nie było, a ludzie drżeli.

Ostateczna obława

Z. Bartkowiał miał wolny dzień. Nie pamięta dokładnie daty. - Zajrzałem do komendy ZOMO na Kasprowicza w Zielonej Górze i wtedy usłyszałem, że Plutę widziano w okolicy Przyprostyni i Zbąszynia - przypomina sobie Z. Bartkowiak. To tereny znane przez Z. Bartkowiaka. Przerwał wolne , wziął moro, broń i ruszył na poszukiwania.

Miejscowa ludność, która widziała mordercę, zebrała się uzbrojona w widły i siekiery. Wszyscy chcieli dopaść zwyrodnialca. Nawet kombajnista skosił kukurydzę, żeby Pluta nie uciekł. Ten był gdzieś w lesie. Nie uciekł, bo ludzie obstawili pola i drogi wylotowe.

Wcześniej poszukiwany był u znajomego ze szpitala w Obrzycach. - Znał ich adresy, bo ponotował je wcześniej, chciał też odwiedzić koleżanki - wspomina Z. Bartkowiak. Znajomemu zabrał niebieska kufajkę i zniknął. Podchodził pod domy kobiet.

Kiedy ruszyła obława nie był w stanie uciec z lasu. Był otoczony. Milicja obawiała się, że przedostanie się do lasów w Wielkopolsce. Tam znowu wsiąkłby na dobre.
Kordony ludzi i milicja szły przez las. Pierścień zacieśniał się jednocześnie z kilku stron. Obserwowano krzaki, rowy, zarośla i drzewa.

Z. Bartkowiak szedł ze znajomym. - Pytałem, co u nich, co słychać, bo dawno już mnie tam nie było - opowiada. Nagle zauważył, że na jednej z kilku sosen coś się ruszyło, jakby w konarach było coś ciemniejszego.
- To ptasie gniazdo - mówił znajomy.

Po chwili wielka ciemna sylweta zaczęła ruszać się wysoko nad głowami milicjanta i obywatela. Kiwała się bez słowa. Z. Bartkowiak wołał, postać nie odpowiadała. Po chwili sylwetka z długą brodą przeszła na inny konar. Wtedy spadł beret i zawisnął na gałęziach. Sylwetka nadal nie odzywała się. To był Pluta.

Ludzie i milicja obstawili drzewo. Chcieli je nawet ścinać, żeby morderca spadł. Inni mieli zamiar wchodzić po Plutę na sosnę. Z. Bartkowiak nie godził się. - To był bardzo groźny i bezwzględny człowiek, zabijał bez zająknięcia - przyznaje. W końcu dwie osoby postanowiły wejść na drugie drzewo żeby jakoś strącić poszukiwanego.

Wtedy Z. Bartkowiak zobaczył Plutę zeskakującego z konara na wysokości kilkunastu metrów. Leciał w dół obijając się o grube gałęzie. Upadł na ziemię. - Miał otwarte oczy i roztrzaskaną czaszkę, nie żył - relacjonuje milicjant. Mimo wszystko wycelował pistolet w kierunku zwłok. Wtedy zobaczył, że Pluta miał na szyi skórzany rzemień. Chciał się powiesić. Materiał nie utrzymał ciężaru i urwał się.

Tak zakończyły się poszukiwania jednego z najgroźniejszych polskich morderców ostatnich kilkudziesięciu lat.

więcej na temat osób poszukiwanych przez policję przeczytaj na www.gazetalubuska.pl/scigani

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska