Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zaklinacz koni w Bieszczadach

Dorota Mękarska [email protected] 0 13 46 42 695
Najpierw mieszkał w szałasie. Potem wybudował stajnię. Kiedy urodził mu się syn, stajnia spłonęła. Wybudował dom, założył stadninę. Wygląda jak szaman i niczym Indianin potrafi zaklinać konie.

Pochodzi z Łodzi. W Bieszczady przygnało go to samo, co innych osadników: pogoń za wolnością. - Pojawiłem się tu w latach siedemdziesiątych. Zamieszkałem w hippisowskiej komunie - wspomina Ryszard Krzeszewski, zwany Prezesem.

Buntownicy w szałasach

Koczowisko w wysiedlonej wsi Caryńskie utworzył na początku lat 70. Wieńczysław Nowacki, późniejszy organizator pierwszego w Polsce rolniczego strajku okupacyjnego w Ustrzykach Dolnych. - Mieliśmy po 20 lat i byliśmy buntownikami. Buntowaliśmy się przeciwko agresji na Czechosłowację, przeciwko ideologicznej uniformizacji - opowiada Ryszard.

Utrzymywali się ze zbierania jagód i poroży. - Jagody były drogie, bo szły za granicę. Za sezonowe wynagrodzenie można się było utrzymać przez cały rok - wspomina.
Leśnicy dawali im zarobić przy sadzeniu lasu.

Mieszkali w szałasach. - Mój szałas to była prowizorka, ale byłem dumny, że go postawiłem. Materiały przyniosłem na plecach. Jedną rolkę papy dźwigałem aż z Małej Rawki, przez całą Połoninę Caryńską.

Wygnanie z Bieszczadu

Władza ludowa najpierw patrzyła na hippisowskie koczowisko przez palce. Ale po paru latach...

Stało się to w 1976 roku, jesienią. Milicja wpadła do komuny, spaliła szałasy, zniszczyła zapasy, a złapanych zawiozła do więzienia. Nowacki został aresztowany i oskarżony o ukrywanie przestępców. Po trzytygodniowej głodówce został zwolniony z braku dowodów winy.

- Wróciłem do domu, do Łodzi - opowiada Krzeszewski. - Okazało się, że jestem poszukiwany listem gończym. Wyjechałem do USA. Wróciłem po roku. Akurat był gorący czas "Solidarności".

Pułkownik pokazuje, jak się rządzi

Wrócił w Bieszczady. Zaczął chodzić za kawałkiem ziemi. Trafił do Chmiela, gdzie do sprzedania było 15 hektarów. - Siadłem pod tymi drzewami i już nie chciałem stąd odejść…

W gminie na obcych patrzono nieufnie. Urzędnicy ociągali ze sprzedażą ziemi. Przyszedł stan wojenny. W urzędzie gminy zaczął rządzić pułkownik, który nie znał słowa "potem". - W styczniu, w trybie natychmiastowym, dostałem wezwanie do gminy. Już w lutym ziemia była moja. Stan wojenny - dla narodu katastrofa, a mnie się przysłużył - zamyśla się Ryszard.

Majster Klepka dosiada Otryta

Między brzozami rozbił namiot. Miał łopatę, rydel, siekierę i parę innych narzędzi. Wziął się za karczowanie lasu. Pierwszą zimę przetrwał w namiocie. Nie widzi w tym nic nadzwyczajnego. - Na Caryńskiem też nie było luksusów - mówi. - Najgorzej było wstać, bo śpiwór był zamarznięty. Miałem mały piecyk...

Budowę zaczął od stajni, bo chciał hodować konie. Udało mu się kupić Otryta.
- To hucuł, niezbyt czystej rasy. Nie był piękny, ale miał wielkie serce i niezłomny charakter.

Koń pochodził z Czarnej. Został kupiony na Caryńskie, ale tam nie było go gdzie trzymać. Trafił na Rusinową Polanę, a potem studenci kupili go do schroniska na Otrycie. - Zapłaciłem za niego następnemu właścicielowi, gdy siedział w więzieniu.
Potrzebował konia do pracy, ale Otryt nie potrafił chodzić w zaprzęgu. Udało się go przyuczyć do ściągania drewna. - Był to mały koń i nie miał dużo sił, ale nadrabiał niesamowitą chęcią do działania. Zdechł przy stogu siana, gdy miał 27 lat.

Ryszard zaczął dorabiać zrywką. Za zarobione pieniądze budował stajnię. Znalazł się w niej kąt dla niego. - Było tam lepiej niż w namiocie, bo przynajmniej można się było wyprostować, ale cieplej nie było - śmieje się.

Panna młoda w stajni

W 1990 roku poznał Joannę. Dwa lata później wzięli ślub. Panna młoda na stajnię nie wybrzydzała, bo była zakochana. - Traktowałam to jak przygodę. Wydawało mi się, że cofnęłam się do XIX wieku - śmieje się dzisiaj ze swojej naiwności.

W stajni spędzili zimę i pierwsze po ślubie Boże Narodzenie. - Nie mieliśmy prądu, nie można było upiec ciasta, ale najbardziej brakowało mi oświetlonej choinki - wspomina Joanna. Na Sylwestra pojechali saniami do "Koliby". - To była prawdziwa zima. Wino zamarzło w bukłaku, bo było minus 30 st. C - dodaje Ryszard.

Do końca zimy Joanna przetrwała w stajni razem z Kubą, którego już wtedy nosiła pod sercem. Przed urodzeniem syna stajnia była gotowa. Kuba przyszedł na świat silny i zdrowy Wydawało się, że los się do nich uśmiechnął...

Wybudujesz prawdziwy dom

- Wróciłem do domu, czyli do stajni, żeby wszystko przygotować na przyjazd żony i dziecka. Akurat kupiłem w Zabajce ogiera. Puściłem go na łąkę. Stałem i obserwowałem... Nagle zauważyłem, że ze stajni mocno dymi. Puściłem się biegiem, ale było za późno. Wszystko stało w ogniu...

Uratował zaledwie kilka siodeł. Zostało mu tylko to, w co był ubrany. - Przyszedł Rusin i zaczął mi dodawać otuchy. Klepał mnie po plecach i mówił: - Chłopie, nie przejmuj się. Wybudujesz lepszy dom. Ktoś przyniósł mi kurtkę, ktoś przywiózł przyczepę, w której mogłem zamieszkać. Joanna z synkiem pojechała do Łodzi.

Przez dwa tygodnie zbierał się na odwagę, by powiedzieć jej o pożarze. - Nie wiedziałem, jak to zrobić. Nie chciałem pisać w liście, a telefonów wtedy nie było. Wreszcie do niej pojechałem i powiedziałem, że... już nic nie mamy. Ona zaczęła się śmiać. Nie uwierzyła mi.

- Nie, to nie było tak - prostuje Joanna. - Najpierw uderzył w wysoki ton. Powiedział: kogo Bóg miłuje, tego doświadcza... Przekonywał mnie, że za rok wprowadzimy się do nowego domu... Wprowadziliśmy się dopiero za 5 lat. Dzisiaj już by mi takiego bajeru nie wcisnął - nie ukrywa doświadczona żona.

- Podbudowało mnie odszkodowanie z ubezpieczenia. Nigdy wcześniej takich pieniędzy na oczy nie widziałem - wyjaśnia Ryszard.

Prezes buduje po raz drugi

Żona została z Kubą w Łodzi, a on znowu wziął się za budowanie. Każdą belkę, każdą deskę kładł własnoręcznie. Kiedy piwnica była gotowa, Joanna zaczęła przyjeżdżać na lato. Potem stanął parter - jeden pokój z kuchnią. Nie było wody, łazienki i prądu, ale był już piec. - Wtedy sprowadziłam się na stałe - wspomina Joanna. - To było akurat przed Bożym Narodzeniem.

Wybudował dom w 2000 roku. Już wtedy organizował obozy konne. Pierwszy - w traperskich warunkach. Ludzie myli się w potoku albo w miskach, a ubikacja była na dworze. - Dwa lata później doprowadziłem do domu wodę. Od tego czasu działamy jako gospodarstwo agroturystyczne - mówi Ryszard, ksywka: Prezes.

Nazwano go tak jeszcze w czasach hippisowskich na Caryńskiem. Dlaczego? Ten sekret zatrzymuje dla siebie, ale teraz przezwisko ma uzasadnienie, bo jest prezesem Bieszczadzkiego Klubu Górskiej Turystyki Jeździeckiej.

Jak koń z koniem

- Skąd się wzięły konie w moim życiu? - zastanawia się. - Jako dziecko rozczytywałem się w powieściach Karola Maya, Coopera, Londona, Curwooda. Potem wciągnęły mnie westerny. A jak już byłem w Bieszczadach, koń stał się moim marzeniem, bo wszędzie chodziłem na piechotę.

Po Otrycie Krzeszewski kupił klacz Kiwi, od której rozpoczął hodowlę. Dzisiaj ma kilkanaście koni. - Każdy jest inny. Każdy ma swój charakter i do każdego trzeba podejść inaczej - tłumaczy. Trudno jednak jego podejście do zwierząt nazwać ludzkim. W metodzie naturalnej, której jest propagatorem, chodzi o to, by z koniem porozumiewać się jak…koń. Nazywa się to zaklinaniem koni.

Zaklinanie nie polega na odprawianiu magicznych rytuałów, choć w języku polskim kojarzy się z czarowaniem. Polega na nawiązaniu współpracy z koniem za pomocą mowy ciała. Umiejętność tę posiedli pierwotni mieszkańcy Ameryki Północnej - Indianie, a szczególnie plemię Nez Perce. To ono jako pierwsze zajęło się układaniem dziko żyjących koni.

Od Indian metodę przejęli kowboje i dodali do niej nowe elementy. W czasach współczesnych słynni zaklinacze koni, badający psychikę tych zwierząt na podstawie obserwacji stad mustangów, pokazali zaklinanie całemu światu.

- Dzikie konie muszą mieć przewodnika - wyjaśnia Ryszard Krzeszewski. - W stadzie przewodnikiem jest najstarsza, najbardziej doświadczona klacz. Człowiek musi wejść na jej miejsce. Ale w taki delikatny sposób, by konie poczuły do niego bezgraniczne zaufanie. Tego zaufania nie można zawieść - tak w skrócie wygląda metoda naturalna.

Najlepszy przyjaciel źrebaka

W stajni Krzeszewskich pierwszym stworzeniem, jakie widzi źrebak po urodzeniu, jest Ryszard. Zanim malucha dotknie klacz, hodowca wkłada mu palce do uszu, nosa i pyska. Głaszcze go w miejscu, zwanym słabizną, czyli tam, gdzie atakują wilki. To wszystko ma przekonać zwierzę, że człowiek nie jest jego wrogiem.

Nawiązywanie przyjaźni trwa przez następne tygodnie. Potem rozpoczyna się praca na roundpennie, czyli na okrągłej ujeżdżalni. - Trzeba mieć do tego dużo cierpliwości - przyznaje Prezes. - Dlatego nie każdy człowiek może stosować tę metodę, choć prawie każdy koń na nią idzie.

On ma do zaklinania dobrą rękę, bo z natury jest spokojnym człowiekiem. A cierpliwości i wytrwałości nauczyły go Bieszczady, które za poczucie wolności kazały sobie słono zapłacić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska