Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adopcja wiąże sięz ryzykiem

Krzysztof Kołodziejczyk 0 68 324 88 70 [email protected]
Rodzice adoptowanego, upośledzonego chłopca oskarżają ośrodek adopcyjny w Zielonej Górze. W biologicznej rodzinie ich dziecka choroby psychiczne mogły być dziedziczne, a placówka w ogóle tego nie sprawdziła. Sąd oddalił powództwo. Wyrok jest nieprawomocny

Joanna i Marcin (imiona zmienione) nie mogli mieć dzieci. Zdecydowali się na adopcję dziecka z Ośrodka Adopcyjno Opiekuńczego w Zielonej Górze. We wniosku zaznaczyli, że nie chcą, żeby dziecko pochodziło z rodziny patologicznej, od osób uzależnionych od narkotyków, oraz aby nie posiadało chorób dziedzicznych. Płeć dziecka była im obojętna, ale chcieli, żeby było narodowości polskiej.

Ośrodek rozpoczął długą procedurę prześwietlania przyszłych rodziców. Przeprowadził wywiad społeczny, zebrał opinie sąsiadów, oświadczenie o niekaralności, sprawdzali ich psychologowie, była nawet opinia od proboszcza.

Małżeństwo uczestniczyło również w cyklu spotkań przygotowujących do adopcji. Cała procedura trwała bardzo długo, ale udało się. W 1997 roku ośrodek zaproponował im chłopczyka, którego matka zostawiała w jednym z lubuskich szpitali.

- Powiedzieli nam, że kobieta miała 29 lat i to było jej czwarte dziecko, dlatego nie będzie w stanie go wychować - wspomina Joanna. Już później okazało się, były to jedyne informacje, jakie ośrodek zebrał na temat biologicznej rodziny chłopca.

Prywatne śledztwo Joanny

Małżeństwo było wniebowzięte. Ich sześciotygodniowe upragnione dziecko miało na imię Cezary (imię zmienione). Problemy zaczęły się później. Chłopiec rozwijał się dużo wolniej od rówieśników. Kiedy miał rok jeszcze nie siadał i nie wstawał.

Zaczął chodzić dopiero, kiedy miał dwa lata, ale cały czas miał zaburzenie równowagi. W wieku trzech lat lekarz zdiagnozował u niego porażenie mózgowe. Rodzice nabrali podejrzeń. Joanna pojechała do miejscowości skąd pochodzi rodzina biologiczna ich syna. Rozpoczęła swoje prywatne śledztwo. W szkole, do której chodziło rodzeństwo chłopca dowiedziała się, że dzieci są upośledzone, u jednego stwierdzono nawet schizofrenię. Ktoś inny dodał, że również matka cierpiała na zaburzenia umysłowe.

Równocześnie rozpoczęła się długa walka o zdrowie chłopca. Joanna i Marcin jeżdżą po lekarzach: Warszawa, Poznań, Gdańsk. Chłopca badają najlepsi specjaliści - Nie mieli wątpliwości, upośledzenie umysłowe było genetyczne - opowiada matka. Czarek potrzebuje stałej opieki, tymczasem przedszkole integracyjne nie chce go przyjąć, bo sprawia za dużo problemów.

- Trzeba go cały czas pilnować, wybiega na ulicę. Nie kontroluje swoich zachowań - mówi matka. Rodzice próbują wszystkiego; hipoteria, dogoterapia, rehabilitacja. Leczenie i opieka chłopca kosztuje majątek. Małżeństwo musi sprzedać swój sklep.

Po 10 latach od adopcji postanowili pójść do sądu. - Ośrodek nas oszukał. Przy adopcji sprawdzali nas z każdej strony, tymczasem okazało się, że tamtej rodziny w ogóle. Potraktowali dziecka jako sztukę i po prostu oddali - mówi matka chłopca. Chcą 100 tys. zł odszkodowania i 1,9 tys. zł comiesięcznej renty - Gdybyśmy byli rodziną zastępczą państwo płaciłoby na utrzymanie dziecka. Czarek jest coraz większy, stwarza coraz więcej problemów, chcemy zapewnić mu opiekę, żeby mógł godnie żyć - mówią.

Ośrodek zaniedbał swoje obowiązki?

Mec. Mariusz Ratajczak: - Moi klienci zostali podwójnie pokrzywdzeni przez los. Najpierw nie mogli mieć dzieci a później okazało się, że upragnione dziecko jest upośledzone umysłowo. Wszystko dlatego, że nikt tego sprawdził.
Adwokat w pozwie napisał, że pracownicy ośrodka zaniedbali swoje obowiązki i wprowadzili w błąd rodziców adopcyjnych.

- W regulaminie ośrodka jest obowiązek sprawdzenia rodziny biologicznej. Mało tego, jest rozporządzenie, który nakazuje prowadzenie banku danych o dziecku: o sytuacji prawnej i rodzinnej, o stanie zdrowia i rozwoju. Podczas procesu dyrektorka przyznała, że tego nie robiła - tłumaczy Ratajczak, który dotarł też do akt sądu, z miejscowości, z której pochodziła rodzina biologiczna chłopca. Jest w nich notatka kuratora sądowego, który pisze, że również ojciec i matka dziecka są chorzy psychicznie.

- Można było to ustalić, ośrodek przecież ma obowiązek współpracować z różnymi instytucjami. Wystarczyło chcieć. - mówi adwokat.

Adwokat rodziny najpierw pozwał miasto Zielona Góra (ośrodek podlega pod magistrat) później jeszcze Urząd Wojewódzki - kiedy doszło do adopcji podlegał pod wojewodę.

Adopcja wyklucza gwarancje

W sierpniu wieloletnia dyrektorka ośrodka Wanda Boczek przeszła na emeryturę. Jej następczyni, Iwona Zwierzchowska nie chciała wypowiadać się w tej sprawie - Wiem tylko, że jest taki pozew, ale nie uczestniczę w rozprawach - mówi.
Udało nam się skontaktować z Wandą Boczek, ale ona również odmówiła rozmowy: - Wszystkie wyjaśnienia złożyłam w sądzie. Na tym etapie sprawy powiem tylko tyle - mówi była dyrektorka.

Kilkanaście dni temu sąd oddalił powództwo. - Uznał, że rodzice nie mogą żądać udzielenia tego typu "gwarancji" adopcyjnych ani ośrodek nie może ich udzielać - relacjonuje mec. Ratajczak, który zapowiada jednak apelację. - Jeśli tak, to dlaczego nikt nie poinformował rodziców, że nie jest w stanie dać takich gwarancji. Sam fakt, że ich wniosek został przyjęty można potraktować jako sugestię, że to jest możliwe - argumentuje adwokat.

Co na to miasto? - Dla mnie sprawa jest jasna. Sąd w uzasadnieniu decyzji stwierdził, że miasto nie powinno zostać pozywane ponieważ w 1997 roku jeszcze nie prowadziło ośrodka - mówi Bronisława Prętkowska, radca prawny zielonogórskiego magistratu.

Również Urząd Wojewódzki broni się tym, że jego zdaniem nie jest stroną w sprawie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska