Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Winobranie bez wina to przecież kpina!

Alicja Bogiel
Robert Koziarski wraz z rodziną od czterech lat inwestuje czas i pieniądze w winnicę
Robert Koziarski wraz z rodziną od czterech lat inwestuje czas i pieniądze w winnicę Fot. Tomasz Gawałkiewicz
Lubuszanie zainwestowali w winorośle, sprzęt do wyrobu wina i produkcję lokalnego trunku. Ale wyprodukowanego wina sprzedawać legalnie nie mogą.

Władysław Deptuła ma winnicę na Dolnym Śląsku, ale często odwiedza Zieloną Górą. Tydzień temu był na targowisku winiarskim. - Na Winobranie też przyjeżdżam, chociaż to stracona impreza. Przecież to nie jest prawdziwe winobranie - mówi.

W Środzie Śląskiej świętują tydzień po nas i tam na rynku w jeden weekend września serwowane jest tylko wino, piwo i mocniejsze alkohole można wypić jedynie w restauracjach i pubach. - Ale u nas po deptaku nie chodzą policjanci, służby skarbowe i osoby od przeciwdziałania alkoholizmowi tylko po to, by sprawdzić, czy na święcie wina sprzedaje się wino - żartują dolnośląscy winiarze.

Trudno jednak dziwić się urzędnikom i policjantom - oni tylko sprawdzają, czy nie jest łamane jest prawo.

- A chodzi o to, by przestrzegać prawa, a jednocześnie kultywować tradycje winiarskie naszego regionu - mówi wiceprezydent Mariusz Woźniak. Wtóruje mu szef stowarzyszenia winiarskiego Roman Grad: - My chcemy przestrzegać przepisów, tyle że nie jesteśmy w stanie.

Bardzo droga tradycja

Pierwszy o tradycjach winiarskich i szansach, jakie niesie ona dla naszego regionu, mówił Stanisław Ostrowski, były szef lubuskiego stowarzyszenia winiarskiego. - To jest możliwość zatrudnienia wielu młodych ludzi z naszego regionu - przekonywał przez kilkanaście lat. - Z małego gospodarstwa winiarskiego żyją w innych krajach całe rodziny.

Za namową pasjonatów w Lubuskiem powstało kilkanaście dużych winnic i wiele małych, przydomowych. Ludzie inwestowali w nasadzenia. Sadzili i pielęgnowali winorośle. Potem kupowali sprzęt do przerobu winogron.

- Nasi rodzice zajmują się winoroślami od 1985 roku, a my z mężem na poważnie od czterech lat - mówi Kinga Kowalewska - Koziarska z winnicy Kinga.
Ta winnica ma już półtora hektara, ale zakładana jest od kilku lat. Przez ten czas Kowalewscy zainwestowali kilkadziesiąt tysięcy złotych. - Część sprzętu trzeba było sprowadzić z Moraw, nierzadko kupujemy używany - zdradza K. Kowalewska - Koziarska. - Za granicą kupujemy też drożdże, korki, opakowania. U nas tego nie ma.

Takich pasjonatów jest już w regionie sporo. Płacą i wierzą w to, że kiedyś winnice mogą stać się źródłem ich utrzymania. Na razie sprzedają koreczki z winogron, ocet winogronowy, marynowane liście winogron na gołąbki. Wina sprzedawać nie mogą... Chociaż takie wino to dziś bardziej produkt turystyczny, regionalny, rękodzieło... Butelka kosztowałaby 20-30 zł.

Jak przemysł spirytusowy

Danuta i Marek Krojcigowie już mieli podpisane umowy z hurtownią, która sprzedawałaby ich wino w sklepach. Ale nawet oni - mimo drogich inwestycji w Górzykowie - nie podołali wymogom administracyjnym. Bo każda winiarnia w Polsce musi zgodnie z przepisami mieć laboratorium, osobę pilnująca jakości trunku, spełniać wymogi sanitarne jak producent żywności... - I nikt nie potrafi nam powiedzieć, co trzeba zrobić, by wszystkie wymogi w końcu spełnić - mówi D. Krojcig.

A to dopiero początek administracyjnego korowodu. Winiarzy, którzy we własnym gospodarstwie robią dwa tysiące litrów wina rocznie, traktuje się jak przemysł spirytusowy. To że muszą zapłacić akcyzę, to nie problem. Bo winiarze chcą to zrobić. Ale by zapłacić, każdy z nich musi stworzyć tzw. skład podatkowy, czyli jakby oddział urzędu celnego. Każdy producent wina oddzielnie.

W innych krajach Unii Europejskiej winiarze - rolnicy nie potrzebują laborantek, składów podatkowych. I dlatego winobrania mają prawdziwe. A przy okazji rozwijają agroturystykę. Z samego wina wyżyć się raczej nie da. - W moim przypadku byłby dochód około 100 tysięcy rocznie - wylicza Marek Lewandowski, który prowadzi winnicę w Proczkach koło Zaboru. - Czyli nie tak duży, biorąc pod uwagę koszty.

Jeśli jednak do tego dodać pieniądze od turystów, którzy mogliby odwiedzić Ziemię Lubuską zamiast jechać na Morawy...

EWG im nie pozwala

Na razie Winobranie bez lokalnego wina odstrasza turystów. Z serwowanych na deptaku nalewek śmieją się niemieccy goście. - Co to jest? - pytał nas ostatnio turysta z Brandenburgii, kiedy dostał plastikowy kubek z trunkiem.

Można też kupić prawdziwe wina, ale węgierskie, włoskie, chilijskie, niemieckie... Takie jak w supermarkecie. Lokalne trunki stoją jako dekoracja. Dlatego władze miasta i stowarzyszenie winiarskie próbują namówić ministerstwo finansów, by odstąpiło od rygorystycznych przepisów chociaż na czas święta miasta.

- A jest to prawnie możliwe - mówi wiceprezydent Woźniak. - Ministerstwo może odstąpić od pobierania akcyzy. A jeśli żal fiskusowi tych kilku tysięcy złotych podatku, winiarze są gotowi zapłacić akcyzę za 5 tys. litrów wina.

Wiceprezydent Woźniak od tygodni próbuje umówić się z wiceministrem na rozmowę w tej sprawie, ale zaproszenie nie przychodzi. Za to przyszła odpowiedź urzędników. "Zwolnienia w zakresie napojów alkoholowych stanową implementację art. 27 Dyrektywy rady EWG z 1992 roku" - napisali tajemniczo i odmówili pomocy.

Wiceminister Jacek Dominik napisał też, że przecież nie ma akcyzy, jeśli wino jest robione na własny użytek, a nie do sprzedaży. I że kiedy Lubuszanie spełnią wymogi, mogą trunek oferować chętnym kupcom.

Tyle że o tym wiedzę nie tylko winiarze mają od lat.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska